Podczas świątecznych porządków odnalazłem na dnie szafy kasetę wideo z 1995 roku, a na niej nagranie programu telewizyjnego, w którym wystąpił ówczesny kandydat na prezydenta Kazimierz Piotrowicz. Nie wszyscy już pewnie pamiętają, że o urząd belwederski ubiegało się wówczas aż 17 osób, a nasz bohater - właściciel niewielkiego zakładu, produkującego bodajże wkładki do butów, które miały leczyć wszelkie choroby - był jednym z kandydatów bardziej egzotycznych. Można też przypomnieć, iż nadawany wówczas program "Kandydaci w Dwójce", z którego odnaleziona rejestracja pochodzi, polegał na tym, że każdego z kandydatów poddawano swoistemu przesłuchaniu, gdzie zadającymi pytania byli telewizyjni dziennikarze, prowadzący wówczas w Dwójce swoje audycje o tematyce społecznej i politycznej. Dziennikarzy, jak wiadomo, mamy obiektywnych i profesjonalnych, obiektywizm nie jest wszak w sprzeczności z tym, by niektórym kandydatom zadawać pytania łagodne, przyjazne, innym zaś w sposób bezwzględny dać do zrozumienia, jak niewłaściwy jest sam fakt ich starania się o najwyższe stanowisko w państwie. Nie inaczej było i w owym czasie. Sposób traktowania jednego z gości przez redaktorów programu był tak obcesowy, że użaliła się nad nim nawet "Gazeta Wyborcza" (a był to antysemita, więc osoba o poglądach na pewno jej redaktorom niesympatycznych).
Do włączenia magnetowidu w ów październikowy wieczór (na całe szczęście miałem zainstalowaną kasetę gotową do nagrywania) skłonił mnie bezprecedensowy fakt. Otóż rzeczony Piotrowicz w pewnym momencie zamiast posłusznie odpowiadać na pytania, zaczął wygłaszać z kartki własne przemówienie. Nie o treść jego mowy tu wszak chodzi (w istocie były to same ogólniki), ale o to, co się stało w studio. Otóż zgromadzeni dziennikarze, pod wodzą starego wyjadacza Jarosława G., okazali się wobec zaistniałej sytuacji zupełnie bezradni i na nic zdały się ich próby zdyscyplinowania niesfornego interlokutora. Pohukiwania w rodzaju: "Czy pozwoli nam pan wreszcie zadać pytanie?" "Panie szanowny, tracimy czas.", "To ja prowadzę program!", "Teraz rozmawiamy o polityce zagranicznej!", "Nasz program jest najwyżej ocenianym programem przedwyborczym w TVP!", złośliwości typu: "Czy tak pan będzie rządzić krajem, jak pan rządzi tym programem?" i inne odbijały się od Piotrowicza niczym od ściany. Szczególnie komicznie wypadła znana niewiasta, nazywana "żelazną damą polskiego dziennikarstwa". "Ja się do tego programu przygotowywałam! Pan mi przeszkadza prowadzić program", pokrzykiwała, piorunując gościa spojrzeniem, ale ten nic sobie z jej irytacji nie robił i głosił swoje: o "złodziejskiej prywatyzacji", "rozkradaniu Polski" i tym podobnych sprawach. Kolejni przychodzący do stołu "pytacze" (zapomniałem dodać, że formuła programu była taka, że dziennikarze wypytujący delikwenta zmieniali się do kilka minut) już w ogóle nie usiłowali wejść mówcy w słowo. Zasiadali na swoich krzesłach, po czym gdy gong oznajmiał koniec ich "zmiany", ustępowali miejsca kolegom. Działo się tak aż do momentu, gdy naprzeciw buntownika usiedli Jacek Ż. i Piotr N. Ci dwaj redaktorzy, zamiast na niesfornego gościa pokrzykiwać, zamiast wymieniać ironiczne spojrzenia, mrugać okiem do widza: "patrzcie, jaki oszołom", po prostu zaczęli wtrącać się do jego wywodów, chwytać go za słowa, zadawać proste, ale podchwytliwe pytania. Okazało się to skuteczną metodą, gdyż rozmówca mimo woli dał się wciągać w te wymiany i - częściowo pewnie mimo woli - ujawnił konkrety swojego programu, zwłaszcza swojej wizji ustroju państwa, notabene zupełnie obłędnej.
Gdyby mnie ktoś zapytał, którzy z występujących w tym programie żurnalistów zachowali się najbardziej profesjonalnie, mój wybór bez żadnej wątpliwości padłby na Ż. i N., którzy - jako jedyni - zmusili kandydata do współpracy, spowodowali, by zaczął mówić nie to, co sam chce, ale to, co interesuje dziennikarza i widza, w imieniu którego ten występuje. Jeśli więc uznać, że redaktor programu takiego jak "Kandydaci w Dwójce" jest obsadzony w roli rzecznika telewidza i ma zaspokoić jego głód informacji, tylko ci dwaj ową powinność spełnili w stopniu wystarczającym. Mimo że nie darzę specjalną sympatią obu panów, poczułem wtedy pewien szacunek dla ich profesjonalizmu.
Opisywane wydarzenie nie odbiło się zbyt szerokim echem w tamtoczesnych mediach. Uznano Piotrowicza za oszołoma, sam program za oczywisty dowód jego kompromitacji i zapomniano o sprawie, a i sam kandydat po przegranych wyborach odszedł z naszej pamięci. Do dziś jednak uważam, że nagranie programu "Kandydaci w Dwójce" z Kazimierzem Piotrowiczem powinno być obowiązkowym materiałem szkoleniowym podczas studiów dziennikarskich. Nader dobitnie pokazuje ono bowiem pożądane zachowanie dziennikarza w kontakcie z "opornym" rozmówcą, ale bardzo wyraźnie uwypukla też antywzorce postępowania. Nie wiedzieć czemu stało się tak, że z dziennikarzem "współpracującym", zainteresowanym swoim rozmówcą, czyniącym starania, aby wydobyć zeń ciekawe odpowiedzi czy zwierzenia, spotykamy się współcześnie w naszej telewizji niemal wyłącznie w rozmaitych talk-shows. Najwyraźniej prowadzącym te audycje, które skądinąd nie cieszą się specjalnie dobrą opinią wśród tzw. analityków mediów, wpojono (może uczynił to producent programu, a nie wykładowca w szkole dziennikarskiej), że aby ich gość powiedział coś ciekawego, nie można na niego krzyczeć, pouczać ani strofować; lepiej podpuszczać go z niedowierzaniem: "Nie do wiary! Mówi pan, że pański pies gra z panem w szachy?". I wtedy, jak twierdzi nieoceniony mistrz gatunku, Mariusz S., rozmówca, wzruszony, otwiera się i zaczyna opowiadać, że nie tylko w szachy, ale i w warcaby, i nie tylko gra, ale czasem zdarza się, że wygrywa. A w tzw. poważnych programach politycznych mamy do czynienia ciągle z tym samym popisem gwiazdorstwa dziennikarzy, którego celem wydaje się chyba tylko wyrobienie w widzu przekonania, że tak naprawdę ma ich właśnie podziwiać za dowcip, świeżość słownych skojarzeń, efektowne rozpoczęcie wywiadu, a niektórych dodatkowo jeszcze za to, jacy są ładni, opaleni, jakie mają piękne żony i gdzie spędzają swoje urlopy. Rozmówca natomiast jest tylko tłem, na którym przewagi żurnalisty mają się ujawnić. Albo też ów redaktor urasta do roli wysłannika narodu, mającego "niedobrym" osobom publicznym przykładać, przygważdżać ich do ściany niewygodnymi pytaniami, a czasem wręcz obcesowym traktowaniem. Mniemania takie zresztą chyba już udało się w ludziach zaszczepić, czego dowodem są laury, jakie owi dziennikarze-gwiazdorzy zdobywają w różnych rankingach kompetencji, sporządzanych nie tylko na podstawie głosowania tzw. środowiska. W politykach natomiast udało się utrwalić pogląd, że najlepszym dla nich sposobem istnienia w mediach jest potulne podporządkowanie dyktatowi radiowo-telewizyjnych interlokutorów (z mediami nikt nie wygra, jak powtarzają sami ich, tzn. mediów właśnie, przedstawiciele). W większości wypadków zatem obie strony odgrywają swe role, tak naprawdę do końca nie wiadomo przez kogo ułożone. Jeśli znajdzie się wszak rozmówca bardziej krnąbrny, dziennikarz przyzwyczajony do tego, aby polityk traktował go z respektem, zupełnie nie potrafi zapanować nad tokiem rozmowy, czego opisywany tu program telewizyjny jest tylko jednym z przykładów.
Opisywana sytuacja może być w jakimś stopniu efektem tzw. "odwrócenia wahadła", strachu przed zredukowaniem dziennikarza-wywiadowcy do roli "stojaka do mikrofonu", z czym mięliśmy do czynienia w czasach na szczęście już dość dawno minionych (choć złośliwi twierdzą, że czasy te powracają, przynajmniej w niektórych stacjach radiowych i telewizyjnych). U młodszego pokolenia nie może to jednak być efekt odreagowania wcześniejszych uprzedzeń, ale przyczyn trzeba szukać gdzie indziej. Może w zapatrzeniu się w niektóre zagraniczne wzorce? Może w szkoleniu zawodowym, w którym rolę dziennikarza w procesie komunikacji społecznej ukazuje się w niewłaściwy sposób? A może to tylko brak sprytu, nieumiejętność dotarcia do rozmówcy innymi środkami niż perswazja bezpośrednia?
Na te pytania nie znajduję odpowiedzi.