W Ułan Bator złożyliśmy wnioski wizowe w chińskiej ambasadzie. Po tygodniu otrzymujemy wizy za darmo (znów oszczędność). Żegnamy uroczą Mongolię, odbywamy ostatnie wizyty u przyjaciół, odwiedzamy klasztory, wysyłamy ostatnie listy z Ułan Bator. Po nocnej podróży pociągiem jesteśmy w Chinach. Na dworcu autobusowym w Erlan rzuca się na nas wielu ludzi z propozycjami. Monho w naszym imieniu prowadzi negocjacje z grupą uroczych kobiet. Są uśmiechnięte, żartują, zachęcają. Ku naszemu zdziwieniu przenocują nas za jednego dolara od osoby, zapewniają prysznic oraz zakupią nam najtańsze bilety autobusowe do Pekinu po 10 dolarów. Kto by takiej oferty nie przyjął? Jedziemy. Wiozą nas do centrum pięknym autobusem. Tu nas rozdzielają. Trafiamy do dziwnych klitek. Lokum dla mężczyzn przypomina garaż, jest bez okien, a toaleta w drugim budynku u dziewcząt. Prysznic owszem jest, ale na placu miejskim, płatny. Tymczasem przy jedynym dużym oknie w drzwiach skupiają się zaciekawieni Chińczycy i oglądają nas jak kurioza w oranżerii. Odtąd już tak będzie do końca pobytu w Chinach. Biały jest nadal rzadkością w mniejszych miejscowościach i wywołuje uliczną sensację. A najwyższy z nas długowłosy Dawid będzie bezustannie wytykany i dotykany palcami.
Jeśli mieszkanie mamy podłe, to restauracja gdzie prowadzi nas Monho jest czarująca. Obsługa miła i cierpliwa, wybór wielki, dania tanie no i ten smak, ten smak. Miska ryżu 2 juany (dolar = 8 juanów), miska sojowego makaronu "tofu" - 6 juanów, kura z ryżem w warzywach 12 juanów i do każdego dania darmowa zielona herbata, którą bez przerwy ci dolewają. Restauracja należy do bardziej eleganckich, są też obok dużo tańsze. Monho uczy nas jeść pałeczkami i podaje nazwy potraw. Ten słowniczek ciągle doskonalony będzie nam służył przez całe Chiny. Zamawiamy każdy inną potrawę a potem próbujemy z talerza sąsiada by poznać tajemnice chińskich smaków.
Po południu ruszamy z Monho do miejscowych Mongołów. Wyszukujemy rozmówców i zaczynamy żmudne wywiady. Pod wieczór trafiam do bardzo rozmownego młodego Mongoła, który prowadzi spory hotelik. Przyjechał z miejscowości oddalonej o 200 kilometrów. Miał z ojcem jurtę i stado. Postanowił szukać szczęścia w mieście. Interes mu się powiódł i zostanie w Erlan na stałe, ojca odwiedza dość często. Późnym wieczorem wpadam z Monho na kolację do naszej restauracji. Jest już zamknięta, ale nas gospodarz przyjmuje. Siedzi właśnie z domownikami przy wspólnym posiłku. Nim zamówiliśmy, gospodarz serwuje potrawy z własnego wyboru. Będziemy jego gośćmi. Chce pogadać z Europejczykiem. Na stół idą coraz nowe potrawy i każda niezwykle smaczna. Nawet nać pustynnego czosnku przemienia się w jego kuchni w wyjątkowy cymes (taką natką, która rośnie na wielkich obszarach Gobi, leczono w Mongolii nasze przeziębienie).
Tym razem ja jestem przepytywany. Udzielam wywiadu. Chińczyk jest nauczycielem matematyki. Przeniósł się do Erlan parę lat temu. Nauczył się po mongolsku. Wykorzystał moment gdy otwarła się granica i ruszył handel, a miasto wyrastało gwałtownie na gołej pustyni. Założył restaurację. Dziś jest średniej klasy biznesmenem. Ma dalsze plany rozwoju. Ciągle pytał, jak oceniam Chiny i jakie widzę perspektywy tego kraju na przyszłość. Podsumował naszą rozmowę wywodem, że XXI wiek będzie należał do Chin. To optymista i człowiek bardzo dumny ze swej ojczyzny.
Monho miał dla nas mało czasu i musiał wracać do Ułan Bator. Trzeba było znaleźć innego tłumacza. Poszukiwania niestety nie dawały rezultatu. W całym mieście nie mogłem znaleźć mówiących po rosyjsku lub angielsku. Do tego był też problem zezwolenia na takie badania. Tak więc pobyt w Erlan potraktowałem jako wstępną penetrację terenu i ruszyliśmy do Pekinu. Wsiadamy do autobusu. Wszyscy robią mi miejsce więc w chodzę pierwszy. Ku mojemu zaskoczeniu jest tylko wąziutkie przejście a po lewo i po prawo stoją piętrowe ławy do leżenia. Znajduję swój numer łóżka i nie wiem co robić. Chińczycy coś tłumaczą i napierają. Muszę się położyć. Za chwilę widzę, że każdy wsiadający zdejmuje buty i kładzie się na materacyku dla niego przeznaczonym. Z Erlanu do Beijing, czyli Pekinu, prowadzi piękna asfaltowa szosa, ale po godzinie się kończy i zaczyna się pustynna, wyboista droga. Chińska Gobi nie różni się od mongolskiej, jest jednak zagospodarowana. Obok drogi biegną druciane ogrodzenia by nie wchodziły tu zwierzęta. Nie widać na stepie padłych zwierząt, ani żadnych kości. Ale też nie widać tu dzikich zwierząt. W ciągu całej drogi zobaczyłem tylko dwa orły i w jednym miejscu stado żurawi. Koło domów budowanych z suszonej cegły widać olbrzymie stada owiec i kóz, spore stada dorodnych krów, za to mało koni i wielbłądów. Rzadko też widać jeźdźców na koniach, częściej natomiast stoją przy domach motocykle lub półciężarówki. Duże połacie stepu są ogrodzone drutem i podzielone na kwartały. Zwierzęta wypasa się w jakimś porządku. W dolinkach gdzie trawa jest obfita postawiono ogrodzenia. Może to trawa na zimę? Im bliżej centrum tym zaludnienie większe. Pojawiają się poletka kukurydzy a wysokie trawy są koszone. Kosiarze idąc na klęczkach posługują się małymi jak sierpy kosami.
Po całym dniu i nocy, po kilku postojach w przydrożnych barach i jednej dłuższej naprawie autobusu, o piątej rano docieramy do Pekinu. Na dworcu obskakują nas kierowcy, którzy chcą nas podwieź za 100 dolarów do hotelu. Po bardzo długim targu Marcel zbija cenę do 6 dolarów. Nasz hotel "Iing hua Youth hostel" jest piękny. Najtańsze miejsca w suterenach kosztują 4 dolary od osoby, na najwyższych piętrach ceny dochodzą do 150 dolarów za apartament. Jest prysznic, restauracja, bary, połączenia telefoniczne, pokój komputerowy, wypożyczalnia rowerów, ogród z basenem i pachnące drzewa. Tu mieszkają tylko i wyłącznie turyści zagraniczni. Obsługa pilnie wyłapuje każdego Chińczyka. Po całodniowych wycieczkach hotelowi goście gromadzą się pod drzewami przy basenie. Niektórzy młodzi ludzie siedzą tak przy piwku do rana rozmawiając z nowopoznanymi. Wszędzie króluje angielski.
Od rana zwiedzamy. Najpierw Plac Niebiańskiego Spokoju, potem Zakazane Miasto. W następne dni grupa się rozbija i każdy wybiera dla siebie to co go najbardziej interesuje. Jeszcze tylko raz się zbierzemy razem w polskiej ambasadzie. Marta, Ania i Maciek przyjadą na to spotkanie na rowerach, reszta dowolnymi środkami lokomocji. Przyjmuje nas konsul i nie tylko pokazuje piękne pomieszczenia, ale kompetentnie wyjaśnia nam wiele spraw. Nie żałuje czasu, cierpliwie odpowiada na mnóstwo pytań. Było to bardzo owocne spotkanie. Mnie konsul kieruje do pracownicy zajmującej się kontaktami z chińskimi uczonymi a ta obiecuje znaleźć partnerów do współpracy, a jeśli to się uda załatwić zezwolenie na badania. Podobno chińscy uczeni są zainteresowani takimi kontaktami.
Największe wrażenie robi na mnie informacja o trudach podróży do Tybetu. W notce, jaką tu otrzymujemy, czytam, że Lhasa leży na wysokości 3600 metrów, że drogą lądową trzeba będzie pokonać przełęcze przekraczające 5 tysięcy metrów wysokości, że ludzie ciężko znoszą takie wysokości, że przeciętnie co tydzień umiera jakiś zagraniczny turysta. Oczywiście biorę to poważnie ale rozentuzjazmowana podróżą młodzież zupełnie na takie niebezpieczeństwa nie reaguje. Pekin jest ogromną metropolią. Ma 8 a może 10 milionów mieszkańców. Na każdym kroku robotnicy coś burzą a na tym miejscu rosną wieżowce. Samych pracowników budowlanych przybyłych tu nielegalnie do pracy może być dwa miliony. Mówię "nielegalnie" bo w Chinach do niedawna rolnicy byli przypisani do ziemi a więc mieli niedobre ''hokou''. Pekin ma niezwykle piękne zabytki. Wszystkie utrzymane w dobrym stanie, czyste, odmalowane, wyglansowane. Niektórzy żartują, że ów szlif nie idzie w parze z wiernością dla tradycji, ale na turystach robi to dobre wrażenie. Są zabytki które wymagają wiele czasu by je poznać. Samo Zakazane Miasto ma tyle pałaców, że zwiedzałem je przez pełne dwa dni. Takim ogromnym zespołem świątyń jest też klasztor buddyjski w którym rezyduje posłuszny Pekinowi panczenlama, czy też park z licznymi kaplicami i pałacami w którym mieści się świątynia niebios.
Mocno w pisują się do pamięci niektóre muzea i inne obiekty turystyczne ale największe wrażenie na mnie zrobił chiński mur. Jadąc z Erlanu przejeżdżaliśmy przez mur nocą. Kierowca nie chciał jednak stanąć twierdząc, że to teren zakazany. Teraz hotel zorganizował nam wycieczkę na mur za 60 juanów od osoby. Jedzie się tam autobusem około 3 godzin. Autobus staje u stóp gór których grzbietem przebiega mur. Można tam pojechać kolejką linową albo przejść się pieszo. Wejście na mur kosztuje 20 juanów. Idziemy pieszo. Mglisto, duszno, gorąco. Wiele zabytków, które człowiek widuje wcześniej na zdjęciach i filmach, nie robi wrażenia w zetknięciu się z nimi, ale to co ja przeżyłem na tym murze pozostanie mi w pamięci na zawsze. Przywieziono nas na odcinek chyba najciekawszy. Mur wspina się na same szczyty wysokich gór - pnie się po prostu do nieba. Kiedy tak idziesz coraz wyżej i wyżej ogarnia cię zdumienie. Jest to budowa fantastyczna, i działa jak by się zobaczyło UFO. Gruby, szeroki mur z niezliczoną ilością wież ciągnie się aż do krańca horyzontu. Cały dzień wędrujemy w górę po murze. Chiński mur kryje wiele jeszcze nie wyjaśnionych tajemnic. Jest to właściwie sieć murów. Jest długi bo od morza do głębokiej pustyni na zachodzie. W takiej długości był budowany dwukrotnie. Jest kilkadziesiąt ślepych odgałęzień. To co widzimy i to co fotografują satelity to tylko część, wiele odcinków jest całkowicie zapomnianych.
Intensywnie zwiedzamy Pekin, dniem zabytki i targi, wieczorem życie nocne wielkiego miasta. Obok naszego hotelu jest wielki dom towarowy i bar Mc Donald. Najpierw przed barem odbywa się rytmika dla dzieci. Pod okiem instruktora ubranego w kolorowy kostium ćwiczy kilkadziesiąt dzieci. Wieczorami na placu gromadzi się mnóstwo ludzi. Pojawiają się tu sprzedawcy i rozkładają towar na ziemi oraz przenośne jadłodajnie z bardzo bogatym asortymentem smakołyków. Na wolnych miejscach zaczynają się tańce. Na największym placu przygrywa kapela ze sprzętem nagłaśniającym rozstawionym na ziemi. Gra współczesne melodie. Tańczą ludzie w różnym wieku, od nastolatków do zaawansowanych emerytów. Kilkadziesiąt metrów od nich około 50 ludzi uprawia taniec tradycyjny pod muzyczkę, która płynie z głośnego radiomagnetofonu. Jeszcze dalej kolejne grupy uczą się tańców europejskich. Jedna grupa ćwiczy tango, druga walczyka, następne wywijają jak nasza młodzież. Każda grupa ma swego instruktora i swój magnetofon. Wokół stoją ludzie i biernie uczestniczą w zabawie.
Na murkach pracują bez przerwy masażyści. Pacjent kładzie się w ubraniu na macie lub zwykłej gazecie a specjalista przystępuje do ugniatania mu głowy. Obok na stołeczku siedzi człowiek a specjalista grzebie mu w uchu. Przez ciżbę tańczących i handlujących przeciska się od czasu do czasu samochód osobowy wymuszając drogę. Czasami wybuchają awantury. Jakaś kobieta atakuje dużo starszego mężczyznę. Obydwoje okropnie krzyczą. Otacza ich coraz większy tłum aż konflikt wygaśnie. Idę kilometr dalej i tu także widzę tańczących - na placu dwa duże bębny i walą w nie rozebrani do połowy mężczyźni. Spoceni, zmęczeni ale pracują jak w amoku. Pod ich rytmy tańczą kobiety ubrane w jeden jaskrawy strój, zachowują się jak oddział wojska na paradzie, któraś wydaje komendy a one zmieniają kierunek, sześć kroków w przód, osiem do tyłu, cztery w bok. I tu tłum widzów, sprzedawców i przechodniów.
Wszystko to odbywa się w ogłuszającym hałasie miasta. Szeroką ulicą bez przerwy jedzie w obydwu kierunkach mnóstwo samochodów. Równolegle z kawalkadą samochodów posuwa się w kilku szeregach tłum rowerzystów i rikszarzy. Samochody niemiłosiernie hałasują. Kierowcy trąbią jak oszaleli. Na jezdniach, skrzyżowaniach i przejściach dla pieszych harmider niebywały. Niebezpiecznie przechodzić na drugą stronę. Prócz koszmarnego hałasu duszno, smród spalin, gorąco. Znad Gobi ciągle napływają tumany pyłu. Wygląda to jak wieczna mgiełka. Dużo ludzi przed tym pyłem nosi białe maseczki na twarzy. Obok naszego hotelu przepływa szeroka rzeka, to najgorszy ściek jaki widziałem w życiu, czarna, gęsta ciecz truje wyziewami chemicznymi i odrzuca nieludzkim smrodem. Ulicami przelewa się nieustający tłum. Wszędzie kwitnie handel, wszędzie natarczywi sprzedawcy, mnóstwo ludzi posługuje się telefonami komórkowymi. W zakamarkach ulic znajdują swoje miejsce rzemieślnicy, których warsztaty są bardzo proste. Fryzjerzy, krawcy, szewcy, naprawiacze rowerów i uliczni medycy.
Odpocząć można tylko w takich miejscach jak nasz hotel, ambasada, czy większy park, a więc miejsc odciętych od tego wszechogarniającego ruchu, hałasu i smrodu. Pekin to miejsce pełne kontrastów. Zwiedzić go można ale żyć tu bardzo trudno. A może to wyłącznie moje odczucie. Bo w tym piekielnym rumorze, krzyku, duchocie ludzie wieczorem (a także rano w parkach) tańczą, medytują, ćwiczą, starcy na każdym kroku grają w szachy, sprzedawcy na ulicy warzą i spożywają pachnące potrawy.
Europejczyka dziwić też może, że Chińczycy na każdym kroku charkają i plują. W eleganckich miejscach spotyka się po kątach spluwaczki. Wyjaśnia się to tym ciągłym wiatrem od pustyni, który niesie na południe lessowy pył. Odpluwanie - powszechnie akceptowane - ma być organiczną czynnością oczyszczającą organizm. W restauracjach wszędzie przyjmują cię i obsługują nadzwyczajnie. Biesiadują tu przy stołach całe rodziny i grona przyjaciół. Zamawiają dużo więcej niż konsumują a wszelkie odpadki zrzucają pod stół. [...]
Fotografie z archiwum autora