LEOPOLD UNGER czyli o dziennikarstwie tworzonym z pasją

Koleje życia Leopolda Ungera były niespodziewane, tak, jak niespodziewana była historia czasów, w których zdobywał swą dziennikarską pozycję. Ale, choć o wyborze jego profesji zdecydował przypadek, nie miało to wpływu na późniejsze dokonania publicysty i dziennikarza "Le Soir", "International Herald Tribune", czy paryskiej "Kultury". To raczej powołanie, nieodłączne w zawodzie, w którym przeplata się "rzemiosło i sztuka, doświadczenie i talent, wiedza i intuicja". Te słowa, wyjęte z wydanej niedawno autobiografii Ungera, mogą być znakomitą oceną jego własnego doświadczenia i wkładu w dziennikarstwo.

Leopold Unger
Foto: M. Kubik

Młodemu uciekinierowi z osaczonego już przez wojska sowieckie Lwowa, starszy brat Leon pozostawił kilka napisanych w liście porad życiowych. "Dąż więc do szybkiego i doskonałego opanowania zawodu, dobry fachowiec - kanalarz, czy profesor uniwersytetu - zawsze wypłynie na powierzchnię" - pisał do młodszego brata, dla którego na zawsze pozostał autorytetem i najlepszym opiekunem. List pozostawił w październiku 1939 roku w Bukareszcie, gdzie obaj trafili po zawierusze pierwszych dni wojny. Sam jednak postanowił powrócić do Lwowa, w samo "oko cyklonu", gdzie pozostali rodzice i żona. Po drodze aresztowało go NKWD, skazało na gułag, potem była - naturalnie - Armia Andersa - II Korpus i odmowa pozostania w Palestynie, gdzie przed kampanią włoską stacjonowało polskie wojsko. Gdyby nie to, może nie zginął by pod Bolonią, myśląc o końcu wojny, wolnej Polsce i rodzinie we Lwowie?...

Autobiografia L. Ungera
Autobiografia L. Ungera ukazała się pod koniec 2001 roku

Dla urodzonego w 1922 roku Leopolda Ungera - jak sam to powiedział - list starszego brata, był jednym z "paszportów w dojrzałość". Dodajmy - dojrzałość osiągniętą wcześniej, niż zdarzało się to innym pokoleniom. W tym czasie atutem nie była ani młodość, ani żydowskie pochodzenie. Pierwsze uchodźstwo przed zawieruchą wojenną do Rumunii, gdzie nie brakowało uciekinierów z Polski, (zarówno z kręgów władzy, jak i zwykłych obywateli polskich, czy pochodzenia żydowskiego), oznaczało utratę świata dzieciństwa i młodości, kontaktu z najbliższymi, ale i tym wszystkim, co określało międzywojenną rzeczywistość w Polsce. Po próbie powrotu starszego brata do okupowanego kraju oznaczało także samotność w obcym świecie. Nie powiodła się próba zaciągnięcia do wojska polskiego we Francji ("Obrzezanych nie biorą..." - powiedziano mu po cichu na korytarzu polskiego konsulatu), pozostał więc pobyt w popadającej w faszyzm Rumunii, przygodne miejsca pobytu, często zmieniane. Przez pewien czas młody Leopold, zaprzyjaźniony z córką żony Józefa Becka, mieszkał w domu, w którym przebywała internowana rodzina przedwojennego ministra spraw zagranicznych. Po latach w londyńskich "Wiadomościach" Jadwiga Beckowa opublikowała list - dokument, ukazujący przebieg ostatniej wigilii (1943 r.) za życia chorego już ministra. Wśród zaproszonych do pilnowanego nieustannie przez żandarmów domu był naturalnie Unger, ale też inni studenci - koledzy córki gospodarzy. Tuż przed kolacją telefonicznie odmówili jednak przyjścia na uroczystość, podając różne przyczyny nieobecności. Już po świętach wyjaśniali, że nie mogli uczestniczyć w Wigilii w towarzystwie Żyda... Przy stole zasiadło ostatecznie trzynastu świętujących, co według przesądu oznaczało śmierć którejś z osób w następnym roku. Józef Beck umarł kilka miesięcy później...

okładka
Pierwszy wybór felietonów z paryskiej "Kultury"

"Beckowie dali mi wtedy, w sytuacji dla nich samych pod wielu względami tragicznej, to, czego mi wtedy było najbardziej brak: sporo ciepła i bezinteresownej przyjaźni" - napisał Unger po latach, w wydawanych przez paryski Instytut Literacki "Zeszytach Historycznych". Choć - jak pisze w swojej autobiografii - los żydowskiego uchodźcy z Polski był w Rumunii bez porównania lepszy, niż ówczesne tragiczne dzieje Żydów warszawskiego, czy lwowskiego getta (w tym drugim zginęli rodzice Ungera), to sam przykład historii z wigilią u Becka, czy niejasna sytuacja uchodźców w Rumunii nakazywały daleko posuniętą ostrożność. Ale koniec wojny i wejście wojsk Armii Czerwonej zastało Ungera w tym samym kraju, mimo, że wielu Polaków zdążyło już przedostać się na Zachód. W Bukareszcie otrzymał pierwszą dziennikarską pracę - redagował przez blisko rok pismo "Nowiny Polskie", przeznaczone dla rodaków, szykujących się do powrotu z wojennej tułaczki. Wtedy właśnie uzmysłowił sobie, że dziennikarstwo jest zawodem, który chciałby uprawiać najbardziej.

okładka
Kolejna książka - już w wolnej Polsce

Po późniejszej pracy w polskiej ambasadzie ("nasłuch" informacji od władz z Warszawy i spisywanie ich do dyspozycji polskich dyplomatów), w 1948 roku został korespondentem PAP w Bukareszcie. W bloku państw zależnych od ZSRR, również w Rumunii, coraz bardziej odczuwało się atmosferę terroru i niepewności. Ungera po paromiesięcznej pracy odwołano do Warszawy, gdzie nie został nawet przyjęty do warszawskiego oddziału agencji. W obu przypadkach powód był podobny: jak powiedziała mu wszechwładna szefowa PAP-u Julia Mincowa, nie pasował do "modelu dziennikarza socjalistycznego"...

Dzięki poznanym jeszcze w Rumunii dziennikarzom, uzyskuje pracę w "Życiu Warszawy", gdzie ówczesny naczelny, Wiktor Borowski (ojciec aktywnego dziś polityka), przyjmuje go do działu depesz. Od pracy przy redagowaniu tych krótkich prasowych informacji (w nocy, tuż przed oddaniem gazety do druku) zaczęła się jego dziewiętnastoletnia praca w piśmie o stosunkowo sporej wolności wypowiedzi, przerwana dopiero antysemicką nagonką, zapowiadającą o kilka miesięcy wypadki Marca '68. Pod okiem doświadczonego "depeszowca" Stanisława Maxa, Unger, wraz z innymi, redagował informacje, które często należało "przetwarzać" na język nadający się do czytania - zwłaszcza, gdy były to oficjalne narzucone przez rządzącą partię komunikaty, zredagowane językiem jakże nieznośnej dla wprawnego dziennikarza propagandy. Oczywiście zdarzały się sytuacje, mogące źle się skończyć w czasie, gdy za niewielkie nawet przewinienie "przeciwko ustrojowi i bratniej przyjaźni" trafiało się do więzienia. Zredagowane w "Życiu Warszawy" przemówienie Bieruta na 70-lecie urodzin Józefa Stalina, kończyło się na pierwszej stronie sformułowaniem "Stalin skręcił kark..." - dopiero na drugiej następował ciąg dalszy: "...Hitlerowi"...

Leopold Unger
Promocja "Intruza" (Kraków, grudzień 2001 r. Foto: M. Kubik)

Dopiero po jakimś czasie Unger trafił do sekretariatu gazety, co oznaczało choćby w miarę normalny kalendarz pracy i faktyczne współredagowanie pisma z resztą zespołu. Wśród większości pism w większym lub mniejszym stopniu dyspozycyjnych wobec oficjalnej linii wyznaczanej przez rządy komunistyczne, "Życie Warszawy" było właściwie ewenementem, korzystając z ograniczonej co prawda, ale w miarę istniejącej możliwości odkrywania tematów do tej pory zakazanych. To na łamach redagowanego przez Ungera pisma pisano po raz pierwszy o żołnierzach AK i ich faktycznej roli w czasie wojny, wspomniano o wpływie polskiego Października na wydarzenia węgierskie 1956 roku. Poruszano też skrywane wcześniej drażliwe tematy społeczne: kwestię nielegalnych zabiegów aborcyjnych, przeprowadzanych w złych warunkach; istniejące, a ukrywane przez władze komunistyczne plagi alkoholizmu, czy łapówkarstwa. Otwarcie pisano o rewelacjach zbiegłego na Zachód pułkownika Józefa Światły. Wymyślono też rozmowy zapraszanych do redakcji polityków partyjnego establishmentu z czytelnikami (cenzura wkraczała dopiero na etapie sporządzania wersji drukowanej...). Było to jednak niewątpliwie nowatorstwo - dość, by powiedzieć, że niedługo później pomysł skopiowała jedna z gazet zachodnioniemieckich. W latach 60-tych, kiedy "Życiem Warszawy" kierował już od dawna Henryk Korotyński (on zresztą wyrzucił w 1967 roku Ungera z pracy w redakcji), pismo miało kilkusettysięczny nakład, szereg znakomitych piór (m.in. felietony W. Kopalińskiego) i wysoki poziom, niezależnie od stałego czujnego nadzoru partyjnego. Można by się spierać, na ile w ówczesnej Polsce można było uprawiać zawód dziennikarza bez złudzeń, w tym miejscu było to jednak stosunkowo najłatwiejsze.

okładka

Po odwrocie od atmosfery Października '56, Ungera wysłano do Hawany, jako korespondenta "Życia Warszawy" i PAP-u. Owo "zesłanie" było w gruncie rzeczy bardzo znaczącym epizodem w życiu dziennikarza. Znalazł się na Kubie w momencie, który mógł przesądzić o losie świata - w czasie tzw. "kryzysu kubańskiego" (X 1962 r.), kiedy zbudowanie baz wojskowych ZSRR na wyspie, z perspektywą zgromadzenia pokaźnego arsenału ofensywnego, zagrażało by równowadze sił z USA, co mogło doprowadzić (i niemal doprowadziło) do konfliktu zbrojnego. Korespondencje z tego czasu, przeplatane spędzaniem wolnego czasu w międzynarodowym gronie dziennikarskim, z dobiegającą muzyką młodego wtedy Buena Vista Social Club, bywały zniekształcane przez polską cenzurę i często docierały jedynie do czytelników w Komitecie Centralnym PZPR. Okazało się jednak (już po powrocie Ungera do Polski via USA, Meksyk i Belgię - powrocie dość odważnym, jak przystało na ówczesny rozkład podróżny korespondenta z jednego do drugiego kraju komunistycznego), że depesze czytał również z uwagą... wywiad amerykański, dla którego, niezależnie od okoliczności, stanowiły one cenny przyczynek do opisu sytuacji w tamtym czasie. W czasach "kubańskich" Unger poznaje wiele znaczących na Kubie postaci, m.in. Ernesto "Che" Guevarę, dla którego postawa Castro wobec nadrzędnych interesów dwóch mocarstw narzucających ton światowej polityce, była ewidentną zdradą ideałów kubańskiej rewolucji.

Leopold Unger z Jerzym Giedroyciem
Z Jerzym Giedroyciem w Paryżu (1999 r.)
(fot. z książki pt:"Intruz")

Do Warszawy powrócił, by przyjąć stanowisko sekretarza redakcji po zmarłym poprzedniku, Stanisławie Rothercie. Miał objąć wkrótce posadę korespondenta francuskiego. Kiedy wszystko było już niemal przygotowane, nakazano mu oddać paszport - posadę objął jeden z tzw. "prawdziwych Polaków", piszący później zresztą paszkwile i donosy na Ungera. Były to początki antysemickich prowokacji resortu spraw wewnętrznych i jego szefa, Mieczysława Moczara - powiązanego z walczącą o wpływy frakcją tzw. "partyzantów" w PZPR.

W miarę narastania napięcia, poprzedzającego jeszcze wydarzenia Marca '68, mroczny klimat lat 60-tych docierał także do "Życia Warszawy". Po zwycięstwie Izraela w wojnie siedmiodniowej 1967 roku, ówczesny I sekretarz PZPR wygłosił na zjeździe związków zawodowych przemówienie, w którym Żydów w Polsce, wykazujących radość z izraelskiego zwycięstwa nad Arabami nazwał "piątą kolumną". Głośno wypowiedziana przez Ungera w redakcji uwaga, że określenie "piąta kolumna" ma konotacje faszystowskie (rodem z Hiszpanii czasów dyktatury Franco) miała swoje wiążące w skutkach konsekwencje. Zażądano jego usunięcia z "Życia Warszawy", czego dokonał oportunistyczny, nie potrafiący się sprzeciwić dyrektywom partyjnym, redaktor naczelny pisma Henryk Korotyński. Przez moment pracował jeszcze w redakcji "Dokumentacji Prasowej", przygotowującej streszczenia tekstów z prasy obcojęzycznej. Kiedy szykany dotknęły również jego rodzinę, zdecydował się na wyjazd z Polski.

Leopold Unger (fot. M.Kubik)

Od 1969 roku datuje się zatem druga emigracja Ungera, który od tego czasu mieszka w Belgii. Przez lata stał się czołowym komentatorem belgijskiego "Le Soir", później także "International Herald Tribune". Od początku lat 70-tych, aż do zamknięcia pisma w 2000 roku, współpracował stale z paryską "Kulturą" drukując tam swój cykl pt. "Widziane z Brukseli". Publikowanie w jednej z najpoważniejszych gazet belgijskich wymagało pokonania bariery językowej, nabycia słownictwa nie tylko potocznego, ale i niezbędnego w opisywanej przez siebie tematyce. Te przeszkody udało się pokonać Ungerowi, który jako Pol Mathil (pseudonim, który potem pozostawiono na stałe, miał już swoją renomę) stał się czołowym komentatorem spraw wschodnich - tego wszystkiego, co działo się "za żelazną kurtyną" aż do upadku komunizmu, a i później, bo tematów "wschodnich" nie mogło zabraknąć również po 1989 roku. W "Le Soir" ukazywały się m.in. wywiady Ungera z rosyjskim dysydentem Władimirem Bukowskim, czy skazanym na gułag (za próbę uprowadzenia radzieckiego samolotu do Izraela) Eduardem Kuzniecowem. Również wydarzenia w Polsce znalazły tam szeroki oddźwięk. Po publikacji artykułów polskich autorów (m.in. Stefana Kisielewskiego), w "Le Soir" ukazały się też materiały o wydarzeniach Sierpnia 1980 roku i wywiady Ungera z Lechem Wałęsą niedługo przed wprowadzeniem stanu wojennego, jak i tuż po wyjściu z internowania. Ostatni wywiad z Wałęsą towarzyszył równoległej rozmowie z generałem Jaruzelskim, ukazując się w piśmie na 10-lecie "Okrągłego Stołu", w 1999 roku. Były to już jednak zupełnie inne czasy...

Po 1989 roku Unger jest także komentatorem "Gazety Wyborczej", często przyjeżdża do Polski. Swoje wydane niedawno wspomnienia doprowadził jednak tylko do 1991 roku. "Przed upadkiem muru pisało się właściwie przeciw czemuś. Teraz dziennikarstwo, to spokojne, normalne zajęcie, pozbawione często dreszczyku, który miałem publikując w "Kulturze". Czy normalne funkcjonowanie da się opisać? Nie wiem" - powiedział ostatnio w jednym z wywiadów. Czy miał do końca rację?

MARIUSZ KUBIK
kmarius@poczta.onet.pl

* * *

KRÓTKI ZAŁĄCZNIK DO DłUGIEJ PRZYJAŹNI

Tak, to już ponad pół wieku naszej przyjaźni.

Nie znaliśmy się w dzieciństwie. Leopold Unger jest rodem ze Lwowa, ja jestem warszawiakiem. Nie pracowaliśmy nigdy w jednej redakcji.

Zastanawiam się czasem, jak by się to ułożyło, gdyby jego pierwotne plany zatrudnienia się w Polskiej Agencji Prasowej, zaraz po powrocie do Polski - zostały jednak zrealizowane.

Szefowa tej instytucji, pani Julia Minc, żona jednego z bóstw ówczesnego panteonu politycznego - kierowała się czujnością klasową, rezygnując z pracy młodego człowieka, który potem wspiął się na szczyty kariery dziennikarskiej. Wiem, co piszę. Ona mnie samego przyjęła do pracy i ona też wysłała mnie na "zieloną trawkę", za co jestem jej szczerze wdzięczny. To była w latach czterdziestych przedziwna redakcja. Zastanawiam się, w jakiej grupie wylądował by mój przyjaciel Poldek, gdyby jednak znalazł się w tym zespole.

sekretarz redakcji
Sekretarz redakcji w "Życiu Warszawy"
( fot. z książki pt: "Intruz")

Były tam bowiem niejako trzy odrębne grupy dziennikarzy. A więc: wysoko kwalifikowani dziennikarze z przedwojennej Polskiej Agencji Telegraficznej PAT, z którymi był kłopot, bo przeszkadzały im... kwalifikacje. Mam przed oczyma bezgranicznie zdumioną minę naczelnego redaktora, na którego biurku ląduje kolejny komunikat TASS-a, z wyrażeniami "psy łańcuchowe imperializmu" i innymi epitetami bogatego słownika dyplomacji radzieckiej owej epoki. Inna sprawa, że zawadzała im rutyna, formuły przyswojone latami praktyki. Pokutował jeszcze w pamięci zawodowców ów nieszczęsny komunikat: "Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, prof. dr Ignacy Mościcki b a w i ł w Krakowie na pogrzebie marszałka Józefa Piłsudskiego".

Druga grupa - jak ja to widzę - to byli komuniści przeważnie z więziennym stażem, przyuczeni do dyscypliny i nie zastanawiania się nad naukami Wielkiego Brata. Do nich zaliczyłbym samą szefową Minc. Ona chyba nie miała życia prywatnego. Gdy jej mąż Hilary Minc jechał do Moskwy - nie pojawiała się w redakcji i my, redakcyjny plebs, myśleliśmy, że ona mu tam towarzyszy. Po latach dotarło do mnie, że ona wtedy siedziała w domu i płakała. Sam Hilary, znający obyczaje swoich rozmówców na Kremlu - miał rzekomo w ubraniu zaszytą truciznę. Trzecia grupa, do której zaliczyłbym i siebie, a pewnie i Poldka, gdyby jego podchody skończyły się sukcesem - to amatorzy. Bez żadnej praktyki zawodowej, lawirujący między starymi wygami dziennikarstwa, a gorliwymi wyznawcami jedynej prawdziwej wiary.

Poldek i ja mieliśmy odrębny styl życia. On miał szczęśliwe życie rodzinne, był bywalcem salonów brydżowych i tych nielicznych, w których spotykali się dziennikarze. Ja pozostałem jedynym opiekunem swej córki - brzmi to nieprawdopodobnie, ale w Warszawie nigdy nie byłem w nocnej knajpie, bo spieszyłem się do domu, żeby położyć małą spać, albo odrabiać z nią lekcje. Poldek od czasu do czasu, wespół ze swoją żoną, urządzał bale dla dzieci, na których zjawiałem się i ja z moją jedynaczką. Były to wszystko spotkania raczej sporadyczne. Czasem wstępowałem do niego do redakcji, gdy wiedziałem, że go tam zastanę.

Pożegnania dziennikarzy z zawodem - przebiegały w owych latach Marcowej hańby rozmaicie. Jeden z mych dawno już nieżyjących przyjaciół wysłuchał wtedy spokojnie lawiny absurdalnych oskarżeń o spisek przeciwko Egiptowi. Kolejni mówcy odśpiewali swe role, pod czujnym okiem delegata jakiejś instancji partyjnej. Gdy wreszcie oskarżonemu udzielono głosu, zebrał manatki ze swego biurka i powiedział: "W tym przedsiębiorstwie nie chcę być pensjonariuszką". Skłonił się zebranym i wyszedł.

Nie widziałem Poldka w owych dramatycznych chwilach, ale właśnie w owych dniach, tuż przed jego wyjazdem, spotykaliśmy się niemal codziennie na wspólnych spacerach. Nie załamywał rąk, nie użalał się, nie rozwodził się nad łajdactwem tych, z którymi pracował przez lata, a którzy teraz rzucali się na niego z niesłychaną zajadłością. Wędrowaliśmy razem Alejami Ujazdowskimi, tym "salonem Warszawy". Widziałem znajomych, którzy nagle kierowali wzrok w inną stronę, lub przystawali i z namaszczeniem oglądali czubki swoich butów.

Nie miałem wtedy złudzeń, że mój przyjaciel wyrusza na spotkanie z niepewnym jutrem. W naszym zawodzie liczy się sztuka wysławiania swych myśli. Dziennikarz musi znać język nie na tyle, żeby zamówić obiad w restauracji, ale tak, aby przekonać czytelnika do swoich racji.

Poldek przebił się przez te wszystkie bariery. Znalazł swe miejsce w liczących się publikacjach. Od naszych spacerów warszawskich minęło już wiele dziesiątków lat. Ach, to już? Jak ten czas szybko mija.

LUCJAN WOLANOWSKI
Warszawa, 20 stycznia 2002 r.