O roli książki w życiu współczesnego studenta i sposobach jej traktowania

"Iluż ja świeżych książek widziałem skonanie
W samej wiośnie ich życia!... a nie były tanie"

Cyprian Kamil Norwid

Książka to wiedza. Tej starej prawdy nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Od kiedy człowiek opanował pożyteczną sztukę pisania, używa jej do najprzeróżniejszych celów. Poczynając od tych od tych błahych jak mazanie świeżo pomalowanych ścian ubikacji przygłupimi hasłami typu "X to Y" czy wpychanie gawiedzi przedwyborczej tandety, wypisywanej na transparentach, aż do tych najwyższych jak utrwalanie dla przyszłych pokoleń, w postaci znaków, dziejów przeszłych, efektów swej, nieraz żmudnej, pracy czy wreszcie - swych najskrytszych uczuć. Książka -efekt ewolucji materiału pisarskiego, będąca początkowo rarytasem dostępnym jedynie dla wybranych (bogatych), wraz z upływem czasu upowszechniła się i stała się dostępną dla wszystkich. Jest nieodłączną i jedną z najważniejszych części naszej kultury. Mimo tego, że ostatnio coraz częściej mówi się o ich wyparciu przez nowszy wynalazek -ekran LCD, celuloza i farba drukarska wciąż trzymają się nieźle. A w przypadku nauki książka ciągle jest rzeczą na razie nie zastąpioną i niezbędną.

Wydawać by się zatem mogło, że oświecony człowiek XXI wieku potrafi uzmysłowić sobie wartość i rolę papierowych woluminów w historii naszej cywilizacji. Niestety, okazuje się, że część studentów uczelni wyższych nie...

"Żak, co się uczy bez księgi nie będzie to doktor tęgi", jak mówi staropolskie przysłowie. Żywot każdego studenta jest (a przynajmniej powinien być) blisko z tą "księgą" ,a wręcz z wieloma księgami, związany. Duża część z nas domyśla się gdzie ich szukać -setkami tego typu przedmiotów dysponują instytucje zwane "bibliotekami" i "czytelniami"; "wydziałowymi" lub "głównymi". Dla wciąż nie kojarzących -to te ciche pomieszczenia na uczelniach, pełne opasłych woluminów, na co dzień świecące pustkami; dziwnym zaś zbiegiem okoliczności zapełniające się w okresie przedegzaminacyjnym i przedkolokwialnym, w czasie kiepskiej pogody oraz sporadycznie podczas ataków bombowych.

Niestety, na nasze nieszczęście, często warunkiem otrzymania zaliczenia z danego przedmiotu jest właśnie przeczytanie iluś tam, najczęściej średnio ciekawych, pozycji, a następnie pochwalenie się wiedzą o nich u prowadzącego. Te niesamowicie utrudniające nam życie czynności wymagają ogromnej fatygi: znalezienia wolnego czasu (!), który poświęcić trzeba z kolei na udanie się do biblioteki lub czytelni (!!), męczące i skomplikowane wypisywanie tzw. "dezyderatek"(!!!) oraz żmudne wyczekiwanie na książki, podczas którego moglibyśmy robić tysiąc innych rzeczy, a które w klimacie sterylnej ciszy dłuży się w nieskończoność...

W końcu jednak otrzymujemy upragnione tytuły, ale najczęściej już w pierwszej chwili budzą one grozę swoimi rozmiarami gabarytowymi, na co nasz układ immunologiczny reaguje natychmiast -wstajemy, oddajemy książki i wynosimy się stamtąd natychmiast. Mniej odporni marnując pieniądze kserują co ważniejsze ustępy lub biorą książki do domu - " na później". Przypadki sadomasochistyczne siadają i korzystają w nich z czytelni.

Czytanie to jednak dopiero pierwszy etap zaliczania danego dzieła. Drugim jest sztuka przekonania prowadzącego dany przedmiot, że faktycznie się przez nie "przeszło". Każdy z nas, komu przytrafiło się kiedyś przeczytać jakąś książkę zdaje sobie sprawę z faktu, że nawet wówczas kiedy dana pozycja była dla niego interesująca (dziwna rzadkość wśród lektur), w pamięci została mu jedynie niewielka część wartości merytorycznej tekstu przesuniętego przed oczami. Najlepszym sposobem zaradzenia temu niewygodnemu problemowi jest robienie notatek w czasie czytania. System ten ma jednak pewna poważną wadę: wydłuża czas czytania o jakieś 2/3 normalnego wykonywania tej czynności, co z punktu widzenia studenta jest nieco kłopotliwe a w dzisiejszych realiach wysoce nieekonomiczne. W tej sytuacji ta część z nas, która postanowiła jednak unieść się ambicją i przeczytać parę woluminów, a nie jedynie po chamsku korzystać z notatek superambitnych kolegów, musiała znaleźć sposób na połączenie procesów czytania i pisania. W tym momencie, po raz kolejny potrzeba, jak mawiają -matka wynalazku, przyszła z pomocą i zaproponowała mało elegancki ale skuteczny sposób równoczesnego czytania, połączonego z podkreślaniem istotniejszych akapitów i robieniem notatek na marginesach poszczególnych kartek. Przygotowanie do odpowiadania "z lektury" polega zaś na ponownym przyswojeniu sobie tychże. Miłym gestem szlachetności i niewątpliwie dobrego wychowania "czytelników" stosujących tego typu zabiegi jest używanie ołówka; są bowiem tacy, którym bardziej miły jest długopis lub (o zgrozo!) mazak lub flamaster. Nikt jednak nigdy nie wyciera swych bazgrołów gumką. Zresztą... może nawet lepiej, że tego nie robi. Widok np. dwustustronicowej "wygumowanej" pozycji jest bardzo nieciekawy...

Rzadko zdarza się aby student czytał lekturę "jednym tchem". W (częstym) przypadku przerwania tejże czynności spowodowanej (często oczekiwanym) zaistnieniem sytuacji bardziej lub mniej losowej (zmęczenie, ciekawszy program w telewizji, telefon z zaproszeniem na imprezę), nikt nie zadaje sobie trudu znalezienia jakiejś zakładki (archaizm, kojarzący się dzisiaj jedynie z przeglądarkami internetowymi), którą należałoby włożyć pomiędzy strony. O wiele prościej zagiąć na danej karcie róg lub zostawić książkę otwartą grzbietem do góry. Co z tego, że grzbiet się złamie; to przecież nie moja własność. Jeżeli jednak już znajdzie się ktoś, kto zada sobie jednak trud znalezienia zakładki, to najczęściej rolę tę pełni długopis, ołówek lub inne gadżety. Jakiś czas temu Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Rybniku urządziła wystawę wszystkich przedmiotów, które w oddanych książkach zostawili czytelnicy, a które właśnie "robiły za zakładki". Wybór doprawdy był imponujący: od zupełnie kulturalnych widokówek, kalendarzyków, zdjęć, biletów czy kart telefonicznych poprzez nieco bardziej gorszące wycinki z pism z gołymi panienkami, aż do grzebieni, nożyczek, sztućców, podpasek i opakowań po prezerwatywach.

Wszechobecny brak czasu sprawia także, że normalny żak rzadko czyta poszczególne pozycje w "normalnych" warunkach (biurko i krzesło). Zajęty dużo ważniejszymi sprawami robi to najczęściej w pociągu/autobusie, podczas jedzenia lub wydalania; nie rzadko w wannie. Skutki takiego podejścia do sprawy utrwalone zostają najczęściej w abstrakcyjnym artyzmie plam z kawy, herbaty lub zupy, znajdujących się na poszczególnych stronicach większości pozycji bibliotecznego księgozbioru. Niejedna niezbyt gruba pozycja po przejściu "parówki" w rękach osobnika czytającego ją nad wanną nabrała rozmiarów pokaźnego "tomidła", ewentualnie kształtów półksiężyca. A jak wygląda wolumin, którego czytelnika lektura pochłonęła tak głęboko, że aż z wrażenia wypuścił go do wody, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć...

Niezbyt długi czas trwania wyżej wymienionych czynności "współbieżnych" do czytania książki jest powodem notorycznego przetrzymywania lektur. Dzieje się to nawet wówczas kiedy na jeden "rok" przypadają dwa lub mniej egzemplarzy w bibliotece lub czytelni. Studentowi dziwnie obce jest altruistyczne myślenie o tym, że właśnie w chwili, kiedy u niego na półce dany tytuł pokrywa się "trzecim palcem" kurzu, ktoś inny może go potrzebować. Zaś szczytem bezczelności jest wypożyczanie książek i udawanie się z nimi na zajęcia lub dyżur. Znam przypadki osobników, zabierających ze sobą na ponad dwugodzinny dyżur jedyny egzemplarz podręcznika z którego cały pierwszy rok historii musiał przygotować się na kolokwium. Ileż osób mogłoby wówczas z niego skorzystać!... To jednak szczęśliwych posiadaczy tegoż woluminu szczególnie nie obchodziło...

Konstatując powyższe przypadki z ubolewaniem stwierdzić wypada, że książka nie stanowi specjalnej wartości dla "pokolenia przełomu wieków". W świadomości przeważającej ilości jego członków jest ona jedynie stertą kartek oprawionych w tekturową okładkę i ewentualnie obwolutę (chociaż znajdą się i tacy, którzy pewnie nie znają znaczenia tego ostatniego słowa). Stopniowo wypierana przez multimedia nie cieszy się specjalnym szacunkiem czy uznaniem, co też widocznie odbija się właśnie na sposobie jej traktowania. Rozwój techniki jest spowodowany dążeniem ludzkości do ułatwienia, umilenia i uprzyjemniania sobie życia, a na tym tle czytanie papierowych "cegieł" rysuje się jako czynność niezwykle męcząca... A jeśli jeszcze jest to podręcznik... O wiele łatwiej i przyjemniej przecież wrzucić do napędu CD jakąś płytkę i rozkoszować się wspaniałą oprawą graficzną i dźwiękiem dookolnym.

Czyżby zatem przyszłość książki była przesądzona? To się okaże. Jakiś czas temu zapowiadano jej nieubłagany koniec w starciu z taśmą filmową. Z tego konfliktu zdołała wyjść obronną ręką. Faktem bowiem jest, że czytanie, jak nic innego, pobudza wyobraźnię. Czytając, każdy z nas uruchamia "swój mały wszechświat" i odbiera dany tytuł na swój własny sposób, a nie tylko przyjmuje do świadomości czyjąś wizję jakiejś historii. Nieśmiertelność książek tkwi właśnie w ich "analogowości" i indywidualności odbioru. Wierzę, że tak długo, jak człowiek będzie myślał, książka przetrwa w swej obecnej formie.

Warto pamiętać o tym, kiedy ktoś gdzieś tam w górze nagle wyłączy prąd...

ROBERT LIPKA
r_lipka@poczta.onet.pl

Autorzy: Robert Lipka