Karnawał w tym roku był krótki. Może to i dobrze, bo zabawy są kosztowne, a przecież mamy dziurę i w ogóle trudności się piętrzą, więc nie czas na trwonienie sił w swawolnych pląsach. Normalną rzeczy koleją trzeba by wezwać do pracy, a nawet, skoro potrzeby tak wielkie, odwołać wszelkie okazje do świętowania. Towarzysz Fidel Castro przełożył kiedyś Boże Narodzenie na lipiec, bo akurat w grudniu wypadł szczyt kampanii cukrowniczej na słodkiej Kubie. Zdaje się, że to zbytnio Kubie nie pomogło, bo Pan Bóg w rewanżu przełożył Kubie dzień sukcesu ekonomicznego na bliżej nieokreślony termin ,,w grudniu po południu". Ale nie będziemy tu pili do Kuby, bo u nas sytuacja jest zupełnie inna. Mamy wszak kolosalne bezrobocie, więc nawoływanie do pracy mogłoby być opacznie zrozumiane. Z drugiej strony po ostatnich doświadczeniach zimowych jeszcze bardziej wyraźny staje się rozdźwięk między ,,pracą" a ,,zatrudnieniem". Większość bezrobotnych szuka w istocie zatrudnienia i nie wygląda na to, że stresuje ich sytuacja przymusowej bezczynności. Poszukiwania chętnych do odśnieżania zasypanych miast często kończyły się fiaskiem, bezrobotni nie kwapili się do machania łopatą w zamian za płacę plus ZUS plus ubezpieczenie. Tymczasem zewsząd słychać o konieczności zmian systemowych, jakichś kolosalnych przedsięwzięciach natury biurokratycznej, a już mało kto zwraca uwagę na perspektywę pojedynczego człowieka, którego degeneruje bezczynność. Może ktoś spojrzałby na tę kwestię po marksistowsku i przypomniał, że to praca czyni człowieka. Praca, nie etat. Oczywiście etat też by się przydał.
Oprócz bezrobotnych w społeczeństwie występują też zatrudnieni, chociaż znacznie rzadziej się o nich mówi. Tych też nie zachęca się zbytnio do entuzjastycznego zwiększenia wysiłków na rzecz wzrostu dochodu narodowego. Owszem, system podatkowy odbiera resztę ochoty do podejmowania wyzwań. Oprócz systemu podatkowego jest jeszcze parę innych systemów, które skutecznie zniechęcają tych, którzy mieliby ochotę do pracy, a nawet do zatrudniania innych. Oto bowiem naprzeciw pospolitego ruszenia Polaków, którym jeszcze coś się chce i którzy mogliby swój talent wykorzystać stoi armia urzędników. Oni już znaleźli zatrudnienie i teraz bronią go za wszelką cenę. Ich naturalna i całkowicie zrozumiała strategia przetrwania polega na ciągłym uzasadnianiu potrzeby swojego istnienia. A ponieważ spora część instytucji w naszym kraju zajmuje się rozdzielaniem czyichś pieniędzy i kontrolowaniem rozdzielania oraz kontrolowaniem kontrolowania, przeto sytuacja, w której obywatele sami sobie dadzą radę jest ze wszech miar niepożądana. Wobec tego na wszelki wypadek komplikuje się przepisy i mnoży wymagania - są to pola minowe, na których wszelka inicjatywa prędzej czy później musi wylecieć w powietrze. W tym momencie niejeden zaprotestuje: jak to, przecież bez przepisów nie da się żyć, bez kontroli afera będzie gonić aferę, nastąpi czas wyzysku, rui i poróbstwa. Są to zarzuty oświeceniowe w formie, ale pogańskie w treści. Pogaństwo polega tu na tym, że zwykły człowiek jest a priori podejrzany i w związku z tym pozbawiony wolnej woli. Koncepcja, że ludzie nie są w stanie poradzić sobie bez kasty kapłanów przepowiadających wylew Nilu albo mnożących rytuały błagalne wywodzi się z pogaństwa. Została ona na nowo odkryta w społeczeństwach ateistycznych, ale to też w zgodzie z zasadami dialektyki rozwoju społecznego - skoro socjalizmowi na spirali dziejów odpowiada wspólnota pierwotna, to ateizm zapewne jest wyższą formą pogaństwa. Dlatego w minionej epoce wprowadzono kartki na cukier, uzasadniając to koniecznością walki z bimbrownictwem - pogaństwo lubi zasadę ,,pars pro toto", więc wszystkich potraktowano jako potencjalnych bimbrowników. To nie minęło! Gdy zejdą śniegi, wokół Uniwersytetu spotkać będzie można uczonych z uwagą poszukujących kawałka drutu, który tu zbłądził z pobliskiej budowy. Dlaczego? To proste: ci nieszczęśnicy zapomnieli ubiegłej jesieni zaplanować zakup spinaczy, czym sami się wykluczyli poza obręb plemienia, którego szaman w imię walki z nadużyciami wymyślił ustawę o zamówieniach publicznych.
Jeszcze inną cechą pogaństwa jest utylitaryzm. To poganie handlują ze swoimi bożkami, składając im ofiary w zamian za przysługi w życiu doczesnym. Żadna wyższa idea nie rozwinie się w pogańskim społeczeństwie, jeśli nie będzie miała bezpośredniego zastosowania. I tutaj pogaństwo staje się niebezpieczne dla nas samych. Z jednej strony mamy bowiem do czynienia z bałwochwalczym uwielbieniem dla nauki, a z drugiej nie dostajemy potrzebnych środków na jej uprawianie, bo w ciągu jednej kadencji parlamentarnej trudno politykom dostrzec bezpośrednie korzyści. Z punktu widzenia strażników świętych dębów to, co nie da się natych-miast zastosować, jest bezwartościowe. Utrzymywanie nauki w stanie permanentnego niedorozwoju chroni ich równocześnie przed konfrontacją z jej odkryciami. W istocie bowiem największym nieszczęściem w naszym kraju byłoby na przykład wynalezienie perpetuum mobile: ile ludzi straciło by wtedy pracę! Niepotrzebnie się jednak martwię, bo wtedy nastąpiłby przecież rozkwit urzędów do walki ze skutkami sukcesu. Poza tym perpetuum mobile nie da się wynaleźć, poza poganami wszyscy to wiedzą.