...tu mi się spodobało

Foto: Andrzej Gieorgijew

O wieloletnich i wielorakich związkach z Uniwersytetem Śląskim rozmawiamy z jego absolwentem, wykładowcą i chlubą: Maciejem Pieprzycą – cenionym reżyserem filmów dokumentalnych, który w tym roku może poszczycić się udanym debiutem fabularnym. Pokazany m.in. na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni obraz „Inferno” stanowi próbę dotarcia do genezy zła we współczesnym świecie, będącego przyczyną zgubnej agresji w kontaktach międzyludzkich.

KATARZYNA BYTOMSKA: Urodził się Pan na Śląsku, tu wychowywał i ukończył studia wyższe. Co wiedział Pan o UŚ, decydując się na podjęcie studiów na tej uczelni? Czy znalazł Pan w murach tej uczelni to, czego się spodziewał i oczekiwał?

– Kiedy zdawałem maturę nie myślałem jeszcze o robieniu filmów. Chciałem studiować kierunek związany z pisaniem, gdyż miałem za sobą jakieś nieśmiałe próby dziennikarskie i literackie, tak więc pragnąłem tę pasję kontynuować. Wybrałem dziennikarstwo uważając, że będzie to odpowiednie miejsce. Z tym, że początkowo startowałem na Uniwersytet Jagielloński, wydawało mi się wtedy, że koniecznie potrzebuję tego miasta z jego zapleczem kulturalnym – teatrami, wystawami itp. Zdałem wprawdzie, ale znalazłem się pod kreską. Zaproponowano mi bym przez rok uczęszczał na zajęcia jako wolny słuchacz, to jednak nie reklamowało mnie od służby wojskowej, a w tym czasie (1984 rok), nie były to przelewki. Na UŚ były akurat wolne miejsca i przyjęto mnie na podstawie zdanego w Krakowie egzaminu. Początkowo chciałem przenieść się po zaliczeniu pierwszego roku, ale tu mi się spodobało, poznałem interesujących ludzi, polubiłem ten kierunek i już nie myślałem o przenosinach. Pierwsze dwa lata były najtrudniejsze. Bardzo goniono nas do pracy, do pisania, już na studiach nawiązywaliśmy kontakty z redakcjami – a to bardzo ważne dla młodego człowieka, żeby go odpowiednio zmotywować do pracy. Bardzo dobrze wspominam studia dziennikarskie. To były lata politycznej kontestacji, dyskusji do świtu w akademiku i śpiewania piosenek Kaczmarskiego. Mieliśmy wtedy więcej czasu, nie żyło się tak szybko jak teraz. Tak to nieco okrężną drogą trafiłem na UŚ, z którego właściwie do tej pory nie wyszedłem.

Kiedy zdecydował się Pan na podjęcie podyplomowych studiów reżyserskich? Gdzie udało się znaleźć motywację do podjęcia próby specjalizacji w tak wąskiej, elitarnej i trudnej dziedzinie?

– Jest to dosyć pokrętna historia. Przez dłuższy czas nie myślałem o tym, że będę robił filmy. Oglądałem je wprawdzie i pisałem recenzje, współpracując między innymi z Dziennikiem Zachodnim, w którym prowadziłem dział filmowy. Kiedy byłem na trzecim roku, do mojej grupy na dziennikarstwie dołączył starszy kolega, który był jednocześnie studentem sławnego wtedy Studium Scenariuszowego w Łodzi, jedynego w Polsce, utworzonego według sprawdzonych amerykańskich wzorców. Miało ono za zadanie kształcić zawodowych scenarzystów dla filmu. Żeby się tam dostać trzeba było wysłać najpierw własne prace literackie, a po zakwalifikowaniu do egzaminu zawalczyć o miejsce. Opowieści kolegi o Studium, reżyserach tam wykładających tak bardzo zawróciły mi w głowie, że postanowiłem spróbować swoich sił. To był 1987 rok, byłem jednym z ok. 300 kandydatów na 15 miejsc. Poszczęściło mi się, spodobały się moje prace, zdałem egzamin i zacząłem równocześnie studiować dwa kierunki. W Łodzi spotykaliśmy się raz w miesiącu na tygodniowych zjazdach, analizowaliśmy to, co każdy z nas napisał przez pozostałe trzy tygodnie. To była rzetelna praca z tekstem w małych grupach. Coraz trudnej było mi godzić te dwa kierunki, a wtedy jeszcze nie wiedziałem, w którą stronę chciałbym iść. Musiałem poważnie zastanowić się, co wybrać. Na tyle już jednak zaraziłem się filmem, że nie chciałem by to czego nauczyłem się w Studium pozostało jedynie miła przygodą. Zacząłem więc przygotowywać się do egzaminu wstępnego na reżyserię filmową, jednocześnie odpuszczając sobie zabieganie o pracę w którejś z redakcji. Z dwóch szkół filmowych wybrałem Wydział Radia i Telewizji na UŚ. W 1989 roku były to studia podyplomowe, gdzie konkurowałem z moimi rówieśnikami lub starszymi od siebie. W Łodzi wtedy stawiano raczej na młodych, bezczelnych, przebojowych. Poza tym czułem się już na tyle związany z regionem, że nie chciałem się tułać po innych częściach Polski. Na Wydział Radia i Telewizji dostałem się za pierwszym razem.

W jaki sposób czas spędzony w murach Uniwersytetu Śląskiego, nie zapominając oczywiście o tradycjach rodzinnych, ukształtował pańską wizję artystyczną, sposób kreowania filmowej rzeczywistości?

– Jeśli chodzi o moją biografię filmową, to fakt, że studiowałem dziennikarstwo, był dla mnie bardzo ważny. Każdy z kończących studia reżyserskie chce robić filmy fabularne, rzadko komu się to od razu udaje, bo niezmiernie trudno debiutować w fabule. Koniec moich studiów przypadł na kolejny zły okres jeżeli chodzi o debiuty fabularne, to był czas gdzie przeciętnie dostawał szansę jeden reżyser rocznie. Pojawiło się więc pytanie: co dalej? Jeżeli nie chcą w fabule ciebie i twoich pomysłów, to trzeba znaleźć swoje miejsce w innych formach filmowych. Ja jako jedyny z mojego roku znalazłem azyl w dokumencie i bardzo mi tam było dobrze. Zrobiłem kilka ważnych filmów. Z pewnością pomogły mi właśnie studia dziennikarskie, które w naturalny sposób zbliżyły mnie do rzeczywistości. Sporo wtedy pisałem, odbywałem obowiązkowe praktyki, poznawałem ulicę, prawdziwych ludzi i ich problemy. Tym łatwiej było mi się potem odnaleźć w dokumencie.

Jak pan wspomina studia na WRiTV?

– Tak się składa, że na WRiTV studiowałem chyba w najgorszym okresie tego wydziału. Reżyser filmowy to zawód specyficzny, oparty na praktyce – trudno go posiąść jedynie w drodze teoretycznych wykładów. Reżyser musi robić etiudy – fabularne, dokumentalne, teatralne; popełniać błędy, wyciągać z nich wnioski, iść dalej. W 1989 roku zmienił się ustrój w tym kraju, i to co było jakoś tam poukładane – nagle przestało obowiązywać. Wszystkie instytucje, także UŚ, a razem z nim WRiTV musiały jakoś znaleźć się w nowej rzeczywistości. Do tej pory Wydziałowi starczało środków na wykonywanie ćwiczeń i nagle niemal ze środy na czwartek okazało się, że szkołę nie stać by sfinansować etiudę choćby jednego studenta. Dużo wtedy mówiono nawet o rozwiązaniu Wydziału. Na szczęście z czasem sytuacja zaczęła wracać do normy. Dzisiaj mogę tylko zazdrościć moim młodszym kolegom, obecnym studentom reżyserii, że nie muszą się borykać z takimi trudnościami jak my.

W Pańskiej relacji dokument jawi się niemal tylko jako przygrywka, azyl czy też przystanek na drodze do upragnionego, odłożonego jedynie na później debiutu fabularnego. Jak teraz rysuje się samo przechodzenie od dokumentu ku fabule, pierwszego nie zamierza przecież Pan porzucić, drugą osadza jednak bardzo mocno w rzeczywistości. Czy tak bliski ich związek między faktem i fikcją zamierza Pan utrzymać jako znak rozpoznawczy swojej twórczości?

– Nie zamierzam odchodzić od dokumentu, planuję kolejne filmy. Debiutując w fabule byłem już człowiekiem dość ukształtowanym, po dokumentalnych doświadczeniach, dlatego naturalne jest, że z nich skorzystałem. Jestem po prostu konsekwentny w tym co robię i jest to mój pomysł na teraz i na potem. Najbardziej lubię kino współczesne, filmy o czymś, bliskie rzeczywistości. To jest moja droga. Filmy fabularne kręci się rzadko, między jednym a drugim zawsze znajdzie się miejsce na dokument.

Tym sposobem znowu jest Pan debiutantem, na przykład w ramach projektu „Pokolenie 2000”. Na czym polega tu wspólnota z losami innych jego uczestników, czy można ją rozszerzyć poza działkę czysto filmową?

– „Pokolenie 2000” to nazwa projektu wymyślonego przez Dyrektora Redakcji Filmowej TVP Sławomira Rogowskiego. Do tej pory jest to w zasadzie Pokolenie dwóch debiutów: mojego („Inferno”) i Artura Urbańskiego („Belissima”). Dziennikarze lubią jednak manifesty i grupy, łatwo więc podchwycili tę nazwę, rozszerzając ją również na inne nazwiska i filmy. Generalnie u podstaw powstania „Pokolenia 2000” nie leżało (jak może powinno się było zdarzyć) żadne spotkanie nas reżyserów w jakiejś sympatycznej knajpce, nie napisaliśmy żadnego manifestu i nie umówiliśmy się na konkretny rodzaj kina, wspólne tematy czy sposób filmowej narracji. Pracowaliśmy w zupełnej separacji, u dwóch różnych producentów, niewiele wiedząc o własnym istnieniu, bo chociaż jesteśmy rówieśnikami wywodzimy się z dwóch różnych szkół filmowych. Poznaliśmy się dopiero na premierze naszych filmów w kinie „Muranów” w Warszawie. Ale chociaż pracowaliśmy oddzielnie, moim zdaniem widać w naszych obrazach jakiś rodzaj pokrewnego kombinowania, zdajemy podobne pytania, bolą nas te same problemy. Mimo podobieństw nasze filmy różnią się także od siebie, co wynika z odrębności naszych wcześniejszych doświadczeń. Mój film jest bardziej drapieżny w łapaniu rzeczywistości, bardziej publicystyczny, Artur tymczasem przed reżyserią kończył szkołę aktorską, pracował w teatrze i te doświadczenia zaprocentowały zwłaszcza fantastycznymi kreacjami aktorskimi.

Wspomniał Pan już o Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni: jak odebrał Pan towarzystwo filmów i filmowców, wśród których się znalazł, zarówno debiutantów jak i starych wyjadaczy? Jak został odebrany pański obraz?

– Na tym Festiwalu gościłem po raz drugi, poprzednim razem byłem na początku lat 90. jako korespondent „Dziennika Zachodniego”. W trakcie konferencji prasowych zasiadałem wtedy razem z publicznością. W tym czasie byłem już studentem reżyserii i muszę przyznać, że trochę mi było żal, że sam nie mogę nic pokazać. Postanowiłem, że następnym razem przyjadę do Gdyni już z własnym filmem. Minęło kilka lat i w końcu udało mi się zagościć na Festiwalu nie jako obserwator lecz uczestnik.

Tegoroczny Festiwal miał z wielu względów szczególny charakter. Z pewnością piętno nadała mu tragedia, która rozegrała się 11 września w Stanach Zjednoczonych. Dokładnie w przerwie poprzedzającej projekcję mojego filmu gruchnęła wiadomość o zniszczeniu World Trade Center. Większa część widowni pobiegła do telewizorów, sam zapewne też bym tak uczynił, gdybym nie miał obowiązku być wtedy na sali kinowej. Mój film opowiada o tragedii trzech licealistek, ale w obliczu tego co się stało, problem o którym opowiadałem zmalał do rozmiaru okruszka. Trudno przejmować się tragedią na ekranie kiedy w życiu grozi nam III wojną światowa.

Kadr z filmu Inferno
Kadr z filmu "Inferno"

Teraz wykłada Pan na WRiTV UŚ, kształtując kolejne pokolenie twórców filmowych. Czy im będzie łatwiej, czy też trudniej przebić się ze swoimi projektami? Jakie mają przed sobą perspektywy? W czym są inni niż pańskie pokolenie?

– Generalnie w profesji filmowej, a zwłaszcza w produkcji fabularnej, przebicie się jest niezmiernie trudne. Przeciętnie rocznie debiutuje i zostaje zauważonych jeden-dwóch reżyserów, a obie szkoły filmowe w Polsce kończy ok. 15-16 twórców! I co z nimi? Być może dzięki uruchamianiu takich projektów jak „Pokolenie 2000” będzie trochę lepiej. Jest jeszcze jedna droga, którą od niedawna można podążać. To tzw. kino niezależne. Dzięki postępowi technologicznemu od niedawna runęły pewne bariery. Teraz dysponując kamerą cyfrową i dobrym komputerem można niezależnie nakręcić i zmontować film. A jeśli ma się jeszcze dar przekonywania i namówi jakieś firmy by dołożyły parę złotych do produkcji jest szansa na to, że powstanie coś interesującego. Jeśli projekt jest udany, można go przekopiować na taśmę filmową i wyświetlić w kinie, nawet na festiwalu w Gdyni (tak było m.in. z „Że życie ma sens” Grzegorza Lipca). Ja akurat szedłem tradycyjną drogą: zrealizowałem film niskobudżetowy ale w standardowych warunkach produkcyjnych. Ale gdyby mi się nie udało, pewnie próbowałbym powalczyć właśnie w taki niezależny sposób.

Młodzi ludzie, z którymi stykam się na Wydziale są na pewno inni niż moje pokolenie, pokolenie przełomu 89 roku. Mnie w dużym stopniu ukształtowały lata 80., poprzedni ustrój, oni nie mają złudzeń, że samo ukończenie szkoły da im przepustkę do sukcesu, że coś im się od państwa należy. Oni bardzo intensywnie szukają swojego miejsca w zawodzie, wykorzystują możliwości, których wcześniej nie było: nowe technologie, internet, sami znajdują sponsorów. Są dużo bardziej dynamiczni. Wierzę w nich, są na swój sposób wrażliwi, chociaż z pewnością mniej oczytani.

Tymczasem UŚ może sobie rościć prawa do miana wychowawcy i mecenasa artystów. Jak określić można jego rolę w regionie, poddawanym gruntownej restrukturyzacji? Czy śląskość nadal bywa przekleństwem, czy raczej może stać się atutem? Czy Panu samemu śląskie pochodzenie, studia i praca pomagały, czy raczej przeszkadzały w budowaniu własnej kariery reżyserskiej?

– To pewnie truizm, ale właśnie w tej części Polski, nękanej teraz tak wielkimi problemami, rola uniwersytetu jest ogromnie ważna. Dotychczas zwykło się uważać, że Śląsk i Zagłębie ma do zaoferowania jedynie węgiel i stal. A potrzeby ludzi tu żyjących koncentrują się wyłącznie wokół piwa, krupnioka i niedzielnego meczu piłkarskiego. Dotychczasowy sposób myślenia o tym regionie, ludziach stąd się wywodzących musi ulec przewartościowaniu. Mamy wiele do zaoferowania i to zarówno w nauce jak też kulturze. W końcu właśnie tutaj na Śląsku jest jedna z dwóch szkół filmowych, której absolwenci i studenci odnoszą poważne sukcesy, i to nie tylko w kraju ale także za granicą. Ostatnio jeden z naszych studentów Michał Gazda dostał za szkolną etiudę „Wtorek” nagrody na bardzo prestiżowych festiwalach w Monachium i Oberchousen a absolwent i jednocześnie pracownik Wydziału Michał Rosa za film „Cisza” nagrodę za reżyserię na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. To wielkie sukcesy, z których powinniśmy być dumni.

Czy śląskość bywa przekleństwem? Dla mnie czymś charakterystycznym dla Ślązaków, co pamiętam z domu i z podwórka, był zawsze kult ciężkiej pracy. Wśród tych ludzi dobrych, serdecznych i otwartych rzadko spotykało się cwaniaków. Dla mnie nie są to wady tylko atuty, chociaż w konfrontacji z w wyścigiem szczurów charakterystycznym dla współczesnej Polski pewnie nie wróżą im najlepiej, gdyż nie są przyzwyczajeni do walki bez skrupułów i kroczenia po trupach. A jeżeli chodzi o absolwentów WRiTV, prawdą jest, że jest im dużo trudniej zaistnieć w zawodzie niż kolegom po szkole Łódzkiej. I nie jest to kwestia ich mniejszych zdolności czy gorszego kształcenia, ale zwykłych przyzwyczajeń, tradycji oraz odległości od Warszawy. To jest pewien minus, ale z drugiej strony fakt, że jest im trudniej, powoduje, że są bardziej wytrwali, uparci, nieustępliwi. Taka sytuacja rozwija u nich cechy, które potem procentują w profesjonalnych dokonaniach.

Rozmawiała:
KATARZYNA BYTOMSKA
Autorzy: Katarzyna Bytomska, Foto: Andrzej Gieorgijew
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneNowe książkiOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnym
Zobacz stronę wydania...