NASI LIDERZY Z INDEKSÓW CYTOWAŃ

PROFESOR JERZY PASZEK

- Pańskie publikacje zajmują miejsca na szczytach indeksów cytowań Wydziału Filologicznego, wydaje mi się to szczególnie godne podkreślenia, jako że jest Pan polonistą, literaturoznawcą – członkiem grupy raczej przez wspomniane indeksy nie rozpieszczanej. Ze wszech miar zasługuje Pan na miano człowieka sukcesu naukowego, ale jak Pan się z tym czuje?

- To jest przede wszystkim niesprawiedliwe, to jest – mówiąc Lemem – filozofia przypadku – a dla mnie wynik zupełnie nieoczekiwany. Uważam, że anglistyka powinna bić polonistów na głowę, gdy tymczasem ja z prof. Ireneuszem Opackim, dwaj poloniści, jesteśmy wyżej niż wszyscy angliści razem wzięci. U samych podstaw tych wyników leży coś dziwnego. Mogę tylko zapewnić, że z żadnym szatanem, Mefistofelesem układów nie podpisywałem, żeby mnie akurat cytowano częściej niż innych.

Z mojego życia naukowego płynie przynajmniej jeden ważny wniosek, wyraźnie górujący nad innymi: związałem się od młodości z najlepszymi czasopismami w mojej dziedzinie. Debiutowałem w „Pamiętniku Literackim”, gdzie przez jakiś czas pełniłem nawet obowiązki współredaktora odpowiedzialnego za dział tłumaczeń (jeszcze do niedawna wychodziło Archiwum Tłumaczeń „Pamiętnika Literackiego”, pracowałem tam 2-3 lata). Po przekładzie dosłownym z czterech języków światowych: niemieckiego, angielskiego, francuskiego i rosyjskiego, trzeba było jeszcze dostosować tekst do naszej dyscypliny. I proszę nie myśleć, że akurat rosyjski był pośród nich najłatwiejszym językiem! Najtrudniejszy tekst, który przyszło mi redagować, był autorstwa Michaiła Bachtina. Było to bardzo skomplikowane zadanie, bo autor pisał skrótami.

W tym czasie robiłem doktorat w światowym Instytucie Badań Literackich w Warszawie, uczyłem polskiego w Technikum Leśnym w Brynku (koło Tarnowskich Gór), a redakcja „Pamiętnika Literackiego” znajduje się przecież we Wrocławiu. Od 1972 roku ukazywać zaczęły ukazywać się „Teksty”. Teraz jestem w Uniwersytecie autorem największej ilości publikacji w „Tekstach Drugich”. Nikt się nawet nie zbliżył! Znane, cytowane czasopisma dają ogromną szansę przebicia się.

- Oczywiście, że trzeba sobie jak najszybciej zdać sprawę, gdzie powinno się drukować swoje prace,... ale jak tego potem dokonać?

- Tkwi tu pewien zasadniczy szkopuł: jeżeli jest się już doktorem i zbliża się do habilitacji, to takiego człowieka zasadniczo uznaje się już za uczonego (tak jak poetą zostaje się po opublikowaniu pierwszego arkusza poezji). On sam też się z tym zgadza. Są jednak pisma, które mają jeszcze swoją wewnętrzną recenzję. Sito jest podwójne: najpierw recenzent odpowiedzialny za dany dział, potem niezmiernie bolesna poprawa adiustacyjna. Wielu kolegów nie mogło się pogodzić z faktem, że zmienia się ich teksty, że wyraz halniak zamienia się na halny, że zdania się skraca. Ingerencja w tekst autorski jest bardzo gruntowna. Wielu nie jest w stanie tego zaakceptować – to są istne tortury. Nieżyjący już Wojciech Wyskiel apelował do mnie onegdaj tymi słowy: „Paszku, wyjmujesz mi jedni słowo – i cały mój tekst się wali. Tam wszystko jest ze sobą związane nierozerwalnie!” A tymczasem nie ma takiego artykułu, którego nie można jakoś ulepszyć, chociażby wprowadzając śródtytuły.

- Najczęściej cytowane Pańskie teksty poświęcone są twórczości Wacława Berenta. Skąd się wziął Berent w kręgu pańskich zainteresowań?

- Po pierwszym punkcie w drodze do kariery (ważne czasopisma) następuje drugi: ważni ludzie. A z tego studenci nie zawsze zdają sobie sprawę. Uczestniczyłem w seminarium magisterskim profesora Henryka Markiewicza, gdzie wszystkie tematy były nieoklepane. Ukazało się właśnie wydanie pism wybranych Berenta. Ja opracowałem temat stylu jego powieści, wcześniej przygotowałem referat. Dyskusje były dosyć zażarte.

To jest najtrudniejszy pisarz, jeśli chodzi o samą stronę językową twórczości. Znam pisarzy prezentujących bardziej skomplikowany dorobek myślowy, ideowy. Jednym z nich jest Teodor Parnicki. Berent prezentuje także niesamowite oczytanie, znał przecież kilka języków obcych, zrobił doktorat z ichtiologii, stąd wielka ścisłość jego zoologiczno-roślinnych metafor.

Wczoraj właśnie dostałem przesyłkę ze Stanów Zjednoczonych, która pojawiła się tam z kolei z Drohobycza. W Drohobyczu pani Dora Kacnelson wyszukała w bibliotece rękopis Ostapa Ortwina na temat Oziminy. Kopia tego tekstu dotarła okrężną drogą do mnie do tarnowskich Gór. Prowadzę korespondencję z całym światem. Wszystkie moje prace na temat Berenta recenzuje za oceanem Joachim T. Baer – w piśmie polonijnym „The Polish Review”. Ja z kolei zrecenzowałem jego, po angielsku napisaną, pracę dotyczącą twórczości naszego ulubionego pisarza. To jest nasza mała międzynarodówka berentologów. Zalicza się jeszcze do niej Peer Hultberg, Duńczyk, a w Portugalii, niedaleko Lizbony, mieszka pani Maria Danilewicz Zielińska. Ona w 1977 roku powiedziała w radiu Wolna Europa o mnie, że za żelazną kurtyną robi się coś dla wielkiej sztuki. I wszyscy moi znajomi przestrzegali mnie przed UB!

- Gdzie i jak często się Państwo spotykają?

- Berent jest tak trudnym pisarzem, że udało nam się zorganizować tylko jedną konferencję, właśnie tutaj. I nie da się tego kontynuować, bo naprawdę na palcach jednej ręki policzyć można tych, którym udało się coś zrobić dla Berenta. Jest w tym gronie Ryszard Nycz, redaktor naczelny „Tekstów Drugich” (wydał listy – wykorzystując zresztą pracę mojej magistrantki). Drugim jest Włodzimierz Bolecki, który wydał opowieści biograficzne. Obie pozycje wyszły w Wydawnictwie Literackim, a więc z całym aparatem krytycznym. I kiedy czytam u Boleckiego: „Paszek twierdzi...” i „Pigoń twierdzi...” to czuję się jakbym już nie żył.

Nie spotykamy się, ale trzymamy rękę na pulsie. Trudno zresztą kogokolwiek z moich współpracowników do berentologii namówić. Tylko Kłosiński napisał o przestrzeni w Oziminie (to był temat jego magisterium w Krakowie). Jakoś się jednak trzyma berentologia w Katowicach, tak jak wokół nazwiska prof. Zabierowskiego gromadzą się miłośnicy Conrada. I mam wrażenie jakby wszyscy oczekiwali, że wydam jakiś wielki tom kalendarium życia i twórczości Berenta. Ale czasy mamy takie, że muszę chyba przejść do mojego drugiego obiektu zainteresowań: Żeromskiego. Z niego można jeszcze cokolwiek sprzedać. Nikt tymczasem z wydawców prywatnych nie kupi takiego obszernego kalendarium, to jest praca zbyt szczegółowa, dla stu odbiorców, nb. nikt również nie chce kupić słownika wszystkich form scrabblowych, a jest to około półtora miliona wyrazów do ośmioliterowych! Iluż jest tych scrabblistów... dwa, może trzy tysiące? A książka byłaby obszerna jak mszał. Na okładce książki musi widnieć nazwisko, które publiczność zna. Tymczasem w notowaniach najwybitniejszych pisarzy XX wieku nikt nie głosował na Berenta, oprócz prof. Aliny Brodzkiej, prawdziwego znawcy literatury. Nawet w „Polityce”, takim ważnym czasopiśmie, napisano nie Wacław, ale Władysław Berent! Żaden z redaktorów nie miał wątpliwości! To jest wyraźne signum, że książki o Berencie wymagają dotacji.

- Scrabble to temat, którego nie można nie poruszyć w rozmowie z Panem, znanym na łamach „Gazety Uniwersyteckiej” z publikacji poświęconych tej właśnie grze. Skąd się wzięły scrabble w gabinecie kierownika Zakładu Historii Literatury Poromantycznej?

- W Polsce scrabble są znane już od 10. lat. Ja zaś od dzieciństwa lubiłem rozwiązywać rebusy, szarady, kalambury i anagramy (z rozrzewnieniem wspominam z tego powodu „Szaradzistę”). Moją książką dzieciństwa był wydany w 1950 roku Pegaz dęba autorstwa Juliana Tuwima. Tam zamieścił on artykuły o tłumaczeniu Puszkina, o utworach na jedną literę, albo o pozbawionych jednej litery (po francusku napisano powieść bez litery e!). Niedawno Stanisław Barańczak wydał dalszy ciąg tych opowiadań pod tytułem Pegaz zdębiał. To pogranicze literaturoznawstwa. Badania literackie są też rozwiązywaniem zagadek. Zaliczam tu również mikrologię, którą zajmuje się u nas prof. Aleksander Nawarecki.

To właśnie na nas polonistach spoczywa ciężar rozstrzygnięcia, czy Żeromski napisał, że na wiosnę pachną sosnowe obary bądź opary, o czym wiedzą tylko czytelnicy słownika Lindego. A Żeromski zaliczał się do tego grona i napisał obary – żywica sosnowa to obar a nie opar! W druku znalazła się wersja nieprawidłowa. Tekstologia i szaradziarstwo pozostają ze sobą w ścisłym związku. Między nami mówiąc, tylko scrabbliści wiedzą, jak każde słowo powinno się pisać i ile jest błędów w słowniku Edka Polańskiego. Scrabbliści czytają słowniki przed snem.

- Proszę jeszcze o nakreślenie w skrócie swojej życiowej wędrówki. Skąd Pan się wziął w Uniwersytecie Śląskim, skąd w Krakowie, a skąd w Tarnowskich Górach?

- Studia skończyłem w Krakowie, później zamieszkałem u mojej żony w Tarnowskich Górach (zgodnie z nakazem pracy miałem do wyboru Tarnowskie Góry albo Zawiercie), a ja sam jestem z Czechowic-Dziedzic (tam gdzie zapałczarnia). Doktorat zrobiłem w Warszawie, habilitację znów w Krakowie. Z Wrocławiem związałem się ze względu na „Pamiętnik Literacki” i Ossolineum (które wydawało Próchno). Jeżeli się chce pracować w tym zawodzie trzeba mieć kilka takich punktów oparcia. W 1970 roku obroniłem pracę doktorską. Uniwersytet Śląski powołano do życia dwa lata wcześniej. Pierwszym rektorem był prof. Kazimierz Popiołek, historyk. Przyjechałem do niego na spotkanie, a on odrzucił moją kandydaturę (byłem już wprawdzie doktorem, ale nie dość znanym w środowisku). Kontakt z uczelnią nawiązałem więc jako redaktor, zacząłem pracę w dziale wydawnictw, potem jako adiunkt w cieszyńskiej filii. A związany byłem jeszcze z WSP w Katowicach, gdzie u ojca prof. Stefana Zabierowskiego – Stanisława – zacząłem pisać pracę o Żeromskim, którą skończyłem pod kierunkiem Henryka Markiewicza w IBL-u. I gdzie ja mogłem jako doktor pracować? W Brynku mnie już za bardzo nie chcieli. Sam więc szukałem sobie zajęcia, tak jak to robi się dzisiaj. Od redaktora, przez adiunkta w Cieszynie, zostałem tu docentem w 1976 roku – po habilitacji w Krakowie, którą zrobiłem po sześciu latach od

- Jak ocenia Pan rozwój tej uczelni, minęło przecież 30 lat?

- Sądząc po akredytacjach naszego i innych wydziałów – nie jest źle! Jesteśmy w końcu kolegami Dudy-Gracza, Zanussiego i Bajona! W dzisiejszych czasach fakt, czy pracuje się w Krakowie, Wrocławiu, Warszawie czy Katowicach nie robi już większej różnicy. Uniwersytet Warszawski śle zresztą wezwania do pomniejszych ośrodków z prośbą o posiłki. Mnie również usiłowano skaperować do innych miast, bardzo wielkich. Jednakże łatwość komunikacji powoduje, że o osiąganych wynikach decyduje nie miejsce pobytu, ale praca twórcza. Sądząc po ilości zaproszeń na sesje naukowe, nigdy bym sobie w owym 1970 roku nie wyobrażał, że będzie taki ruch umysłowy tutaj. Mamy kilku eksportowych naukowców: parnickolodzy zdominowali całą Polskę, Nawarecki rozrywany nieustannie. Mamy również czołówkę krytyków na tym piętrze: Kisiel, Uniłowski, Nowacki. To są znani ludzie, cały czas powtarzam studentom, aby korzystali z tych chodzących encyklopedii wiedzy o literaturze XX wieku. Mamy nieporównanych znawców romantyzmu (Opaccy, Piechota), genialnych Kłosińskich. O samym Śląsku zorganizowano tyle sesji... Co spojrzę na kolegę – to znakomitość! Jak więc mógłbym narzekać... Jedną mają oni tylko wadę – nie grają w scrabble! Z innego zakładu muszę sobie „wypożyczać” prof. Piechotę, żeby rozegrać partię (ale bez zegara!). Wtedy dyrekcja Instytutu porównuje nas do jakiejś sekty tajemnej. Jedyne co nam szwankuje, to czasem zawieszający się komputer i stale sypiące się, nie odnawiane od lat ściany.