Twórca Kolonii Nowej Francji, która miała obejmować spore obszary Nowej Gwinei, Nowej Irlandii i Wysp Salomona. Oszust, czy szaleniec?
Charles Bonaventura du Breuil, markiz de Rays, najpierw przymierzał się do rozległych terenów Zachodniej Australii. Nigdy tam nie był, ale nęciły go liczne francuskie nazwy, nadane przez jego rodaków w podróżach odkrywczych. Brytyjski ambasador w Paryżu na wieść o tych poczynaniach przypomniał rządowi francuskiemu, że ląd w dole globusa nosi już karteczkę „zajęte”. Markiz zainteresował się wtedy wyspą, której też nigdy nie oglądał, ale która miała pochlebne wzmianki w relacjach francuskiego admirała, będącego tam w podróży dookoła świata. Takie były początki...
Ta mapa miała zachęcać do inwestowania w nieistniejącą kolonię Nowa Francja |
O świcie, 31 marca 1880 roku, trzej Francuzi w łachmanach, w stanie krańcowego wycieńczenia zastukali do drzwi misji protestanckiej na wyspie Księcia Jorku, w połowie drogi między Nową Irlandią, a kolonialną osadą Rabaul. Wędrowali częściowo morzem, a częściowo przedzierali się przez dżunglę z południowego krańca Nowej Irlandii. Tam to właśnie, na jakieś dziesięć tygodni wcześniej wysiadło z żaglowca 66 kolonistów, przeważnie Francuzów. Wyładowali maszyny do produkcji cukru, parowy dźwig, 180 tysięcy cegieł do budowy katedry, blok marmuru mający być ołtarzem, maszyny niezbędne w tartaku. Były też skrzynie z nożami, ale tylko rękojeści bez ostrzy, oraz taczki bez kół. Przywieziono również 6 tysięcy obroży dla psów...
Łamanym językiem angielskim przybysze wyjaśnili misjonarzom, że przybywają z Liki-Liki, pierwszej osady planowanej przez francuskiego arystokratę w ramach „wolnej i chrześcijańskiej” kolonii Mórz Południowych Nowej Francji. Zjawili się w misji, aby błagać o pomoc dla pozostałych w Liki-Liki kolonistów, którzy są bez środków do życia. Grozi im śmierć głodowa, a wielu jest chorych. Liki-Liki zostało ostatecznie ewakuowane, ale w owym czasie wiadomości wędrowały powoli, kolejne statki zawijały do portu, przywożąc ludzi i sprzęt. Wielka wyspa była „do wzięcia”, ostatnią próbą kolonizacji dowodził gen. Henry McIver, ale ministerstwo kolonii w Londynie sprzeciwiło się jego planom.
Markiz de Rays, który sprzedał to, czego nigdy nawet nie widział. Ale cała afera miała tragiczny koniec |
Pomysł markiza oznaczał prywatne przedsięwzięcie na niespotykaną skalę. I niebywałe były ofiary. Około 650 osadników wypłynęło z Europy, jeszcze na morzu lub na Nowej Gwinei zmarła połowa z nich, około siedemdziesięciu wróciło do Europy, dwustu osiedliło się w Australii, chyba dwunastu zostało na Nowej Gwinei. Sam markiz, „za zabójstwo w wyniku kryminalnego zaniedbania” dostał się do więzienia we Francji. Źródła brytyjskie podają, że zmarł za kratami, francuskie - że po odbyciu kary „odbył podróż dookoła świata na luksusowym parowcu, interesując się głównie bogatymi pasażerami...”
Markiz zarzucił najpierw rynek francuski propagandowymi broszurami, zachwalającymi jego pomysł. Wydawał czasopismo, wybiegające przed epokę w namawianiu naiwnych. W ogłoszeniach prasowych proponował nabywanie gruntów w kolonii w cenie 5 franków za hektar, lub dwukrotnie drożej, gdyby nabywca wcale nie zamierzał opuszczać słodkiej Francji - jego grunty miały być uprawiane przez chińskich kulisów... Jak wspomniałem, markiz nigdy nie był na zachwalanych przez siebie terenach, tytułami własności wyspiarzy nikt się w owych czasach zbytnio nie przejmował, ale w reklamach ziemie te były przedstawiane jako żyzne grunty, na których palmy kokosowe rodzą wielkie orzechy i udać się może każda uprawa...
Tytuł własności na jeden hektar gruntu Nowej Francji |
Pierwsi przybysze zastali inną rzeczywistość. Raj z prospektów okazał się być głęboką kotliną, którą przybysze nazwali - przepraszam! - nocnikiem, gdyż roczne opady sięgały pięciu metrów. W porze deszczowej od kwietnia do września zdarzały się ulewy trwające bez przerwy przez tydzień. Gdy nie padało, nad ziemią wisiało wilgotne powietrze niby w łaźni, gdyż góry nie dopuszczały do przewiewu wiatrów z kierunku południowo - wschodniego. Grunt był piaszczysty i jakakolwiek uprawa nie była możliwa. Nawet t a r o - podstawowe pożywienie Nowej Irlandii nie dawało plonów.
W roku 1879 trzy tysiące nabywców kupiło grunty w nieistniejącej kolonii. Na konferencji w Marsylii markiz zyskał dalszych nabywców, gdy zapewnił, że akcje będzie można sprzedawać na prawach wolnego rynku. Siłą roboczą mieli być nie tylko Chińczycy, ale i Malajowie oraz Hindusi. A wyspiarze? Ci też byli uwzględnieni w jego planach: mieli być nawróceni przez francuskich misjonarzy.
Pułkownik le Prévost, w stroju granda I klasy Stanów Nowej Francji. Tytuły i godności też były do kupienia |
Ceny gruntu znacznie podskoczyły, gdy dwutygodnik „La Nouvelle France”, tuba markiza - zaczął zamieszczać fantazyjne ryciny, przedstawiające sielski krajobraz Mórz Południowych. Dobrze szedł też portret monarchy (60 centymów), mapa Nowej Francji w wydaniu zwykłym za 60 centymów, lub luksusowym za franka. Za dwa franki były do nabycia nuty z marszem, skomponowanym na cześć Karola I, króla Oceanii.
Markiz założył spólkę mającą eksploatować cukrownię Nowej Francji (naturalnie na bazie trzciny cukrowej, która miała tam dawać obfite plony), osobne towarzystwo żeglugowe mające dbać o regularne połączenia z macierzą, wreszcie spółkę do eksploatacji złóż miedzi.
Jak wspomniałem, na Nowej Kaledonii, która wtedy była karną kolonią Francji - bacznie obserwowano wydarzenia na pobliskich (w kategoriach Oceanu Spokojnego) terenach Nowej Francji. Każdy kolejny rejs na ku nieistniejącej kolonii ma bogatą dokumentację, gdyby nie zburzone nadzieje i utrata życia - dzieje te były by osnową dla zabawnej farsy. Gdy statek „Genil” dotarł na Nową Irlandię, okazało się, że wszyscy osadnicy zeszli z pokładu jeszcze w Singapurze, uciekając przed torturami stosowanymi przez kapitana wobec niesfornych pasażerów - wieszał ich za palce... Kapitan, który był zresztą zaufanym człowiekiem markiza, zastał kolonię w takim stanie, że natychmiast popłynął po zaopatrzenie. Jeden ze statków został zatrzymany na Nowej Kaledonii, jako niezdatny do żeglugi. Gdy wieści z Liki-Liki zaczęły przenikać do Francji, markiz omijał sprzeciw władz, organizując rejsy z Hiszpanii - wbrew oporowi francuskiego konsula. Jeszcze w Singapurze konsul francuski usiłował wyperswadować kolonistom wyprawę, zresztą przy wsparciu kapitana statku - ale byli tak przejęci „czekającymi ich bogactwami”, iż oskarżali kapitana, że „pragnie ukraść im ich cząstkę raju”.
Po przybyciu na miejsce, wspomina uczestnik rejsu, „jeden z kolonistów nazwiskiem Pitoy zapytał, gdzie jest jego 1800 hektarów. Biedaczysko, głośno płakał i wyrywał sobie włosy z rozpaczy”.
Kapitan Henry, widząc głodujących kolonistów, dał im „słowo marynarza”, że nie zawiedzie ich nadziei i wyprawił się po prowiant do Manili - Filipiny były wtedy kolnią Hiszpanii - skąd depeszował do markiza, aby przysłał mu fundusze na odpowiednie zakupy żywności. Załadował produkty nabyte na kredyt, lecz markiz nie przysłał ani franka... Henry dał słowo, że nie odpłynie z portu bez uprzedniego wyładunku niezapłaconej żywności, ale Hiszpanie zostawili na statku dwóch strażników. Pewnej burzliwej nocy wypłynął jednak z Manili, wartowników zostawił po drodze na jednej z wysp archipelagu. W styczniu 1882 dotarł do wygłodzonej kolonii, ale za nim przybyła hiszpańska kanonierka „Legaspi”, która aresztowała zbiegły statek i kapitana. Przy okazji ewakuowano też pewną grupę chorych kolonistów. Reszta przegłosowała koniec kolonii i rozjechała, gdzie tylko się dało...
Ogromne koło młyńskie, które miało mleć nieistniejące ziarno - zostało po wielu latach wydobyte z dżungli, załadowane na tratwę i przyholowane do Rabaul, a tam umieszczone przy głównej szosie. Amerykańskie „latające fortece” zmiotły miasto z powierzchni ziemi w czasie II Wojny Światowej, ale koło ocalało. Blok marmurowy, szykowany jako ołtarz w katedrze Liki-Liki trafił do słynnej knajpy „Królowej Emmy”, gdzie służył jako bar i jest wspominany przez amerykańskich bywalców lokalu. Barwne, choć makabryczne były wspomnienia jednego z osadników, który uciekając z Liki-Liki wpadł w ręce kacyka miejscowego plemienia. Ten kazał mu na zawołanie płakać, albo śmiać się... Za każdy popis zgłodniały jeniec dostawał kawałek mięsa. Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że zajada mięso ludzkie...
Fotografie z oryginałów: Lucjan Wolanowski