Jest ciepło, jest skwar, żar się leje z nieba, trzeba myśleć o jakiejś ochłodzie. Człowiek wszedłby do wody, najlepiej krystalicznie zimnej, takiej jak w reklamach wody mineralnej, z siłą wodospadu spadającej na rozgrzane członki, głowę i plecy. Ale to tylko marzenia, bo w takiej temperaturze nawet góry lodowe nikną w oczach, a akweny przypominają talerze z zupą (co do ciepła, a niekiedy co do koloru, i nie jest to kolor transparentny). Nie masz jednak nadziei. Na próżno niektórzy polarnicy w te ciepłe dni schodzą do piwnicy, tak jakby tam skryła się ochłoda. Niestety, klimat się ociepla, lodowce się cielą i, w ogóle, coraz bliżej końca świata, który chytrze odwołano – pewnie tylko dlatego, aby jeszcze bardziej zaskoczyć niczego niespodziewających się ludzi (nawiasem mówiąc, pisownia „nie” łącznie z różnymi słowami, choć wygodna i zaproponowana przed paru laty przez prof. Polańskiego z naszego uniwersytetu, też w istocie jest oznaką kończącego się świata: przedtem trzeba było wyuczyć się tych wszystkich reguł, co: a) wzmacniało pamięć, b) wzmagało szacunek do mowy ojczystej, c) powodowało wzrost samooceny, bo jeśli ktoś poznał tajniki rodzimej pisowni, to czuł się lepiej od tych, którzy mieli z tym problemy).
W każdym razie, tak sobie wyobrażam lipiec, choć ostatnio trudno cokolwiek sobie wyobrazić (nie takim znów szalony, abym w dzisiejszych czasach co mniemał albo nie mniemał, jak pisał klasyk). Bo może też być zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Nie żeby przyszły mrozy, jednak bywają takie lipce, w których człowiek tęskni już nie tylko za czerwcem, ale nawet za marcem. Temperatura nie przekracza 10 stopni, ciągle pada i w ogóle jest nieprzyjemnie. Mnie się taka nieprzyjemność zdarzyła parę lat temu, gdy pojechałem z przyjaciółmi do Paryża. Oni bardzo chcieli zobaczyć la ville de lumières, a ja – choć już widziałem Paryż parę razy – bardzo chętnie z nimi się wybrałem. Miałem nadzieję na pokazanie im ulubionych zakątków i pooddychanie atmosferą paryską. Trochę się obawiałem pory naszego wyjazdu; był to sierpień, a sierpień jest uświęconą dla Francuzów porą wyjazdów. Obawiałem się kamiennej pustyni, do której trafimy. Pustki, którą trudno będzie wypełnić. I skwaru, przed którym paryżanie uciekają nad morze. Nic z tych rzeczy: od tamtego sierpnia żartujemy sobie niekiedy, że pogoda zupełnie jak w Paryżu – zimno, leje, wieje. A ponadto, wcale nie było pusto, ale to już za sprawą turystów. Niestety, trzeba to powiedzieć z całą mocą: jeszcze nigdy w dziejach tak wielu ludzi nie podróżowało w tak wiele miejsc w tym samym czasie. Wjazd na Wieżę Eiffla był niemożliwy: kolejka zawijała się i mokła, zdeterminowana, by dostać się do jedynego miejsca w Paryżu, skąd nie widać Wieży. Podobnie dzieje się latem we wszystkich okrzyczanych i rozsławionych miejscach na świecie. A od czasu boomu gospodarczego w Chinach jest jeszcze gorzej; mam niekiedy wrażenie, że miliard Chińczyków wybrał się akurat w to samo miejsce, gdzie ja. W dodatku wszyscy oni (choć niektórzy nie różnią się od Europejczyków, dla niepoznaki) jeżdżą samochodami, w związku z czym na drogach i w miastach panuje niesłychany tłok. Samochód jest niezwykle przydatnym wynalazkiem, szkoda jedynie, że aż tylu ludzi jeździ samochodami.
Czuję, że zrzędzę: pora na wakacje i odpoczynek. Wszystkim czytelnikom życzę, mimo powyższych narzekań, wspaniałych dni przez całe wakacje, gdziekolwiek one będą.