Magdalena Figura jest sędzią głównym w meczach najwyższej klasy rozgrywkowej kobiet w piłce nożnej oraz V ligi mężczyzn. Była również arbitrem podczas trzech ostatnich spotkań „Senat kontra Senat”, a także wielu innych meczów charytatywnych. Kończy studia na Uniwersytecie Śląskim w zakresie socjologii reklamy i komunikacji społecznej.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z piłką nożną?
Początek to rok 1998, mundial we Francji i bajeczny Raul Gonzales, który olśnił mnie swoim sposobem gry. Niedługo potem wujek wziął mnie na pierwszy mecz Odry Wodzisław, zakładałam zespół cheerleaderek tej drużyny, często też bywałam spikerem na turniejach. Arbitrzy na jednych z zawodów zapytali, czy nie chciałabym zostać sędzią. Zaskoczyło mnie to, bo byłam przekonana, że sędziowie piłkarscy to elita, zamknięta grupa. Ale nabrałam odwagi, zrobiłam kurs, kupiłam strój i zaczęłam sędziować. I tak trwa to już 7 lat.
Początki w męskim świecie futbolu były trudne?
– Owszem, tyle że ja mam zadziorny charakter, co mi w dużej mierze pomagało (choć czasem też przeszkadzało). Jestem również człowiekiem, który łatwo nie wpada w zdenerwowanie, więc tak naprawdę po poważnym błędzie rozmyślałam o nim, ale to nie był stres destrukcyjny tylko konstruktywny. Nie załamywał mnie, ale chciałam stawać się coraz lepsza. W męskim świecie trzeba zdobyć sobie autorytet. Dziś zawodnicy już wiedzą na co mogą sobie przy mnie pozwolić, a na co nie. Paradoksalnie czasem trudniej sędziuje się mecze kobiet, bo z racji na ich słabszą technikę na boisku częściej wydarza się coś niespodziewanego, włącznie z chwytaniem piłki rękami przez zawodniczki w polu karnym, jak to miało miejsce na ostatnich mistrzostwach w Niemczech. Jeśli zaś chodzi o drogę zawodową, to ze względu na mniej pojemne płuca nie jesteśmy w stanie zrobić takiej kariery sędziowskiej jak mężczyźni, bo nie podołałybyśmy limitom biegów dla wyższych klas rozgrywek piłkarzy. Ale, jak chyba każdy sędzia, chcę zostać arbitrem międzynarodowym. Wymagania są bardzo wyśrubowane, ale jeśli się coś zaczyna, to trzeba sobie stawiać najwyższe cele, inaczej to nie miałoby sensu.
Zawodnicy przed meczem truchleją na dźwięk twojego nazwiska, czy może po kartki sięgasz raczej oszczędnie?
– Tak naprawdę nie mam jakiegoś swojego stylu. Dobry sędzia musi wczuć się w każdy mecz. Czasami trzeba być ostrym, bo dzieją się „cuda-niewidy” na boisku, a czasem zawodnicy darzą cię respektem i nie robią problemów. Na pewno jestem gadułą na murawie, lubię sobie pożartować, w taki sposób rozładowując atmosferę. Ale też niekiedy krzyknę, bo to czasami działa lepiej niż pokazanie kartki, zwłaszcza mężczyźnie.
Jak oceniasz sędziowanie na Euro 2012?
– Mamy naprawdę bardzo wysoki poziom sędziowania. Oczywiście są niuansiki – w jednym meczu dałabym czerwoną, w innym podyktowała karnego – ale one będą zawsze. Widzowie są w stanie rozstrzygnąć daną sytuację często dopiero po piątym zobaczeniu telewizyjnej klatki, a sędzia ma sekundy na podjęcie decyzji. Mimo to uważam, że piłce nie potrzeba stechnicyzowania z powodu sędziowskich pomyłek, a co za tym idzie często negatywnych emocji. Gdyby arbitrzy mieli ciągle biegać do monitoringu, futbol straciłby swoją spontaniczność. Teraz zawsze jest o czym porozmawiać, ja lubię kontrowersje.
Sama masz okazję być blisko turnieju jako wolontariuszka. Jak Euro 2012 wygląda „od środka”?
– Wzięłam udział w drafcie, udało mi się być wybraną spośród prawie 24 tys. kandydatów. Chciałam pomóc, wiedząc, że mogę gdzieś spożytkować moją energię. Mamy bazę w Sheratonie i zapewniamy obsługę transportową gości UEFA z całego świata. Niesamowite jest choćby to, że na korytarzu w hotelu mówię do Platiniego „bonjour”. Mimo, że muszę kursować między Katowicami a Warszawą, to wolontariat sprawia mi niesamowitą satysfakcję. Miałam okazję być na meczu Hiszpania-Włochy w Gdańsku, przy czym o tym, że dostałam bilet dowiedziałam się dzień wcześniej. Spędziłam 10 godzin w pociągu wypełnionym Hiszpanami – studentami z katowickiego Erasmusa. Na miejscu nie wierzyłam, że dzieje się to w moim kraju – wszystko dopięte na ostatni guzik. Byłam dumna, że daliśmy radę. A poza tym grała La Furia Roja – moi faworyci do zwycięstwa w turnieju (chyba że Niemcy pokrzyżują im szyki). Potem pociąg do domu, parę godzin snu, praca i znów do Warszawy. Tempo bywa czasem nieludzkie, ale żyję adrenaliną. Już mi jest strasznie żal, że wszystko się skończy niedługo. Tylko jedna rzecz może denerwować – nagle wszyscy, zwłaszcza celebry ci, stali się kibicami i znają tajniki piłki nożnej, ale zapytany, czym jest „spalony”, co drugi mężczyzna, niestety, nie wie…