Wspomnienia Aleksandry Dzik, absolwentki psychologii i socjologii w ramach MISH UŚ, alpinistki, pierwszej Polki, która stanęła na wszystkich siedmiotysięcznikach byłego ZSRR

Poza utarte szlaki

Aleksandra Dzik na szczycie Chan Tengri (7010 m n.p.m.), góry położonej na granicy Kazachstanu, Kirgistanu i Chin
Aleksandra Dzik na szczycie Chan Tengri (7010 m n.p.m.), góry położonej na granicy Kazachstanu, Kirgistanu i Chin

Doktorat, praca, wyjazdy w góry – ciężko to wszystko pogodzić. Gdybym mogła poświęcić się tylko nauce, pewnie więcej czasu spędzałabym przy pisaniu doktoratu, ale chyba bałam się postawić w życiu wszystko na jedną kartę. Zawsze któraś z tych sfer była odskocznią od drugiej i dawała energię do działania. Nie oznacza to, że się nie przykładam, po prostu jestem w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla mnie ważniejsze w danej chwili. Z wypraw wracam z dystansem, jakiego tutaj, na dole, często ludziom brakuje.

Studiowanie w ramach MISH umożliwiło mi ukończenie dwóch kierunków, psychologii i socjologii. Nie wiem, jak to robiłam, dziś już bym chyba tak nie potrafiła. Zdawałam nawet jedenaście egzaminów, prawie wszystkie w „zerówkach”, po czym wracałam z ostatniego, wrzucałam ubrania do pralki, zabierałam przygotowany plecak i ruszałam w góry. Na drugi dzień startowałam już w zawodach narciarskich. To było samozaparcie, do tego przecież jeszcze uczestniczyłam w programie Akademii Artes Liberales – wyjeżdżałam raz w tygodniu do Krakowa na zajęcia. Wtedy też poznałam prof. Piotra Sztompkę, który jest obecnie opiekunem mojego doktoratu, realizowanego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pamiętam współpracę z moją promotorką z Wydziału Pedagogiki i Psychologii UŚ, prof. Katarzyną Popiołek. Atmosfera panująca podczas seminariów była szczególna. Miały one charakter merytoryczny, często wywiązywały się ciekawe dyskusje w małym gronie, ale było też luźno, zdarzało się, że rozmawialiśmy o kotach, bo pani profesor jest ich fanką.

Praca zawodowa także wiąże się z górami. Właśnie rozkręcamy firmę trekkingową Blu- Emu, która pozwala osobom, niekoniecznie związanym ze wspinaczką, dotrzeć do nietypowych miejsc, takich jak Armenia, Kirgistan czy Syberia. Pierwszy kurs przewodnicki zrobiłam w Studenckim Kole Przewodników Beskidzkich. Od tego zresztą zaczęła się moja poważna przygoda z górami. Były takie wyprawy w Alpy z czasów początku studiów, które zamykały się w kwocie 300 zł, kiedy jechaliśmy stopem, spaliśmy w krzakach i jedliśmy zupki chińskie. Niskobudżetowe podróżowanie wprawdzie trochę człowieka ogranicza, ale i hartuje. Jeśli na górze uwięzi go niepogoda, jeśli nie ma jedzenia, to nie ma jedzenia, i jakoś będzie musiał sobie z tym radzić. Wtedy pieniądze przestają mieć znaczenie.

Podczas studiów byłam w kadrze narodowej Polski w narciarstwie wysokogórskim, i chociaż obecnie przekwalifikowałam się na góry wysokie, to dalej startuję w zawodach. Tegoroczną majówkę spędziłam jako przewodnik na najwyższym szczycie Europy. Przy okazji zdobyłam drugie miejsce w zawodach w biegu na Elbrus. Tak udaje się łączyć pasję z pracą.

Góry to wolność od przyziemnego życia, od sztywnych reguł. To poznanie siebie w konkretnym działaniu. Relacje między ludźmi są jakby bardziej autentyczne, spontaniczne, możemy się pokłócić, mówimy sobie wprost, że coś mamy sobie za złe, i to jest ważne. Musimy działać razem, walczymy przede wszystkim ze sobą, z własnymi słabościami, a nie z górą. Zarówno sukces, jak i porażka, mają inny wymiar niż tu, na nizinach. To jest często sprawa życia i śmierci. Mogę zdobyć szczyt, ale mogę też zginąć. Człowiek wraca i przewartościowuje swoje życie – szczególnie, gdy sytuacja była graniczna.

Nie lubię, gdy ktoś mówi o „zaliczaniu” i „kolekcjonowaniu” szczytów. To jest instrumentalne traktowanie gór. Nieraz podczas wypraw obok mnie rozgrywał się jakiś dramat. Nie potrafię przejść obojętnie i często wspomniana sytuacja przyćmiewa tak zwany sukces, chociaż chroni mnie również przed upajaniem się swoimi osiągnięciami. Jestem pierwszą Polką, która weszła na wszystkie siedmiotysięczniki byłego Związku Radzieckiego. Gdy wracałam z ostatniego, wszyscy mi gratulowali, a ja patrzyłam na nich, jakby pochodzili z innego świata. Podczas wyprawy zginęli ludzie z innej ekipy, i ja nie byłam w stanie im pomóc, kolega stracił palce. Takie doświadczenie pozwala na uwolnienie się od materialistyczno-korporacyjnych kategorii naszego świata, gdzie wszystko przelicza się na: jak najszybciej i jak najwięcej. Długo zastanawiałam się wtedy, czy w ogóle wrócę w góry.

Podczas wyprawy emocje są często skrajne i trzeba o tym rozmawiać. Ryzyko musi być wyważone. Nie można ulegać ambicji, skłonnościom, że chcę komuś coś udowodnić. To warunki decydują, czy kontynuujemy wejście czy wycofujemy się. Podczas każdej wyprawy uczę się też czegoś nowego o sobie. Zdarza się, że w sytuacji ekstremalnej przejmuję ster. Potrafię podjąć decyzję w oparciu o własne doświadczenie. Dostałam nie raz po uszach i czegoś mnie to nauczyło, bo zapala się światełko ostrzegawcze w głowie i mogę, na przykład, przerwać wspinaczkę w odpowiednim momencie. Zmieniła się też moja definicja sukcesu. Wejście na szczyt staje się, paradoksalnie, drugorzędną sprawą. Sukces bowiem to jest ten sam skład ekipy przed i po: żeby zeszli wszyscy ci, którzy weszli, ze wszystkimi palcami, w komplecie i w całości. Tego właśnie można nam życzyć.

Autorzy: Małgorzata Kłoskowicz
Fotografie: Aleksandra Dzik