Film Skolimowskiego "Ręce do góry" (ale w wersji pierwotnej, nie tej "wzbogaconej" w roku 1981, gdy zezwolono na zdjęcie go z półek), rozpoczyna się sekwencją balu absolwentów akademii medycznej, w której grający w nim reżyser odczytuje list skierowany do zebranych przez ich nieobecnego towarzysza - lekarza pracującego w odległej miejscowości: "Koledzy! Jak już będziecie mieli we łbach każdy po litrze wódy, to wtedy ja swój nietknięty litr wyleję do zlewu! Słuchajcie! [...] Bo tyle mam na ogół czasu, by zdecydować, kogo skazać na śmierć tej nocy!. Człowieka o piętnaście kilometrów w prawo, czy człowieka o dwadzieścia kilometrów w lewo, bo tyle kilometrów liczy mój rejon, a ludziom czasami zachciewa się umierać na dwóch krańcach świata jednocześnie". Do tego las rąk tańczących postaci, hałaśliwa muzyka Komedy, tego się nie da opowiedzieć, trzeba to zobaczyć.
Scena ta zawsze powraca w mojej pamięci, gdy staję w sali wykładowej, wypełnionej studentami do granic możliwości, tak że w środku panuje niemiłosierny zaduch, aż szyby parują, (co wrażliwsze studentki próbują otwierać okna, a nie jest to proste, bo trzeba się w tym celu "zawiesić" na szerokim parapecie). Czuję się wtedy prawie tak bezradny, jak ów prowincjonalny doktor z okresu "małej stabilizacji". Ze wszystkich nowoczesnych środków dydaktycznych mam do dyspozycji własny głos, kredę i tablicę. Sala ma przynajmniej ze dwadzieścia pięć metrów długości, więc osoby siedzące na końcu pewnie mnie niezbyt dobrze słyszą, dlatego podnoszę głos. Jak duże litery musiałbym kreślić, aby je dostrzegli? Bywa, że tablica jest czysta, jednak jeśli mój wykład nie zaczyna się rano, często jest pokreślona, ba, pomazana dziwacznymi bohomazami, jakby ktoś umyślnie chciał mi zrobić na złość. Gąbka do ścierania jest sucha jak pieprz i po pierwszym przetarciu tekst uprzednio zapisany nie znika, ale pozostaje widoczny niczym jakiś palimpsest, albo przeciwnie, gąbka ocieka wodą, tak że szło by ją wykręcać, a po wytarciu tablica pokrywa się białymi smugami, co znacznie pogarsza widoczność (a może widzialność) tego, co na niej piszę (a pisać muszę ze względu na specyfikę przedmiotu; nie mogę - jak pewna młoda i urodziwa dama z bratniego instytutu stwierdzić "Ja podczas zajęć w ogóle nie dotykam tablicy"). Tak więc już po kilku chwilach ręce mam białe i mokre zarazem (bo w ramach redukcji kosztów kupiono ostatnio kredę tanią, ale brudzącą i silnie higroskopijną). Albo też przychodząc na wykład zastaję tylko jakieś nędzne resztki kredy i błyskawicznie wykonuję operację myślową: czy mi jej starczy do końca, czy wysłać kogoś z obecnych po kredę, i kogo, mężczyznę czy kobietę, czy nie poczuje się poniżony(a), czy wyszedłszy nie straci wątku wykładu (bo przecież w oczekiwaniu na przyniesienie kredy muszę coś mówić). Jednak wykład stopniowo się rozkręca, mijają minuty, aż dobiega końca.
Rys. Marek Rojek |
Mógłbym, oczywiście, rozwiązać sprawę inaczej. Przydźwigać rzutnik do folii (ostatnio nawet kupiono nam lekkie projektory z odejmowanym korpusem) oraz rozkładany ekran (z tym już gorzej, bo jest ciężki, w dodatku ustawia się go na trójnogu, który nigdy nie chce ustawić się prosto, dlatego ekran ów przechyla się zawsze albo w bok, albo do przodu, a ja zastanawiam się, czy nie zginę nim przywalony, jak Wokulski, z tą różnica, że ów zginął przywalony resztkami feudalizmu. Z tym ekranem może przesada, może by wystarczyła po prostu ściana, ale po pierwsze, ściana ta nie jest biała (być może kiedyś taka była), po drugie, przez sam jej środek pionowo z góry na dół biegnie rynienka z kablem sieciowym. Tak więc obraz nie byłby idealny. Ale przynajmniej gniazdko internetowe jest w pobliżu katedry, nie tak, jak czasem, na końcu sali, bo pewnie "tak było wygodniej". A, zapomniałem jeszcze o przedłużaczu, który jest konieczny, bo tzw. potocznie kontakt (fachowo: gniazdo sieciowe prądu jednofazowego 220 V) znajduje się w pewnej odległości od katedry, a nowoczesne urządzenia techniczne maja na wyposażeniu wyjątkowo krótkie przewody; no więc rozkładam to wszystko, wypraszając siedzących w pierwszej ławce, potem jeszcze tylko chwila niepewności, czy w gniazdku będzie prąd (na szczęście bywa znacznie częściej niż nawet w wagonach 1 klasy pociągów intercity) - i już mogę rzucić obraz na ścianę, mając nadzieję, że ktoś coś zobaczy wyraźnie. Mógłbym to samo zrobić używając laptopa i projektora multimedialnego, który, oczywiście powinienem wcześniej wydobyć z dobrze zamkniętego i strzeżonego miejsca i takoż przynieść, rozstawić, zainstalować, a po wykładzie, rzecz jasna, w odwrotnej kolejności, rozmontować i zanieść w miejsce dobrze strzeżone i zamknięte. Czasem zdobywam się, żeby czegoś takiego dokonać, kiedy indziej zwycięża jednak ludzka słabość i, co tu ukrywać, wygodnictwo.
Na Bankowej za to, dokąd przeniesiono część zajęć w trosce o to, żeby nasze liczne roczniki się pomieściły, moim bohaterem jest mikrofon. Czasem muszę go wypożyczyć z portierni, a po skończonym wykładzie "zdać", czasem już na mnie czeka w sali. Gdy doń mówię, przerywa (tak czuję, bo niestety to nie festiwal w Opolu i nie mam "odsłuchów"), międlę więc przewód w okolicach wtyczki, w końcu robię pętlę ze sznura (podpatrzyłem to u artystów rockowych starszego pokolenia) i przemierzam przestrzeń przed tablicą wzdłuż i wszerz, zapisując kolejne partie, jak jakiś Einstein, a potem je przesuwając do góry i w dół, do góry i w dół. Ale za to tablica lepiej się ściera, bo zamiast gąbki jest szmata, która lepiej się sprawdza w tej roli ( może po prostu tablica jest lepszej jakości), a w kącie stoi wiadro z wodą, chyba po to, bym mógł tę szmatę sobie zamoczyć. Więc namiastka luksusu. Jednak wiem, że całkiem blisko są sale, do których wystarczy wejść, wpiąć przewód od laptopa do gniazdka, przekręcić jakiś przełącznik i uruchomić strumień przekazu multimedialnego, tak docenianego przez studentów. Ale nie nam, filologom, korzystać z tego dobrodziejstwa. Nam pozostaje krasomówstwo i urok osobisty.
* * *
W telewizji regionalnej Nasz Magnificencja, przepytywany przez lokalnego pięknisia "wice-Durczoka", obwieścił, że tradycyjne wykłady to już przeszłość, że teraz stawiamy na interaktywność i multimedialność. Nareszcie!. Już widzę siebie oczami wyobraźni jako Toma Cruise'a przed dużą szybą zamiast tablicy. Wodzę po niej palcami, a tu przed oczyma słuchaczy wykwitają coraz to nowe schematy, wykresy, rysunki, filmiki ilustrujące np. ruchy narządów mowy człowieka artykułującego głoskę n tylnojęzykowe, wszystko, co tylko sobie wymyślę. A może nawet udałoby się to, czego rzesze językoznawców niedowiarków z Witoldem Doroszewskim na czele od dziesięcioleci domagały się od strukturalistów - zobaczyć fonem!
Piotr Żmigrodzki