Nocą źli ludzie kolbami w drzwi łomocą
13 grudnia 1981 roku dzieci z niepokojem pytały, dlaczego w telewizji nie ma "Teleranka". Pytania najmłodszych telewidzów wywołały zdziwienie, ale prawdziwe poruszenie spowodowały głucho milczące telefony. Tymczasem w telewizji przemawiał gen. Wojciech Jaruzelski w mundurze na tle flagi i orła (bez korony), ogłaszając narodowi "wojnę". W telewizji tylko nieliczni pracownicy - zarówno dziennikarze, jak i pracownicy techniczni - mieli dostęp do studia. Na ekranach pojawili się spikerzy w mundurach.
Stan wojenny oficjalnie uchwalono nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku, z soboty na niedzielę. Na ulicach było mroźno i śnieżnie, skuleni przechodnie przemykali do domu, nie zauważając jeszcze manewrów żołnierzy i milicjantów. O wprowadzeniu stanu wojennego najwcześniej dowiedzieli się internowani. Brutalnie wywlekano ich z domów, zanim jeszcze Rada Państwa uchwaliła dekret o stanie wojennym. Pośpiech, z jakim wyłapywano ludzi "Solidarności" na podstawie dekretu, którego jeszcze nie było, jest oczywistym przykładem łamania prawa przez ekipę generałów. Na ulicach pojawiły się ZOMO, wojsko, czołgi, skoty. Nikt nie miał wątpliwości, że wszelkie decyzje dotyczące stanu wojennego podejmowano w najbliższym otoczeniu gen. Jaruzelskiego. Prawo stanu wojennego ograniczało wolności obywatelskie do minimum. Kluczowe zakłady zmilitaryzowano, wprowadzając zarządy komisaryczne. Społeczeństwo pozbawiono informacji, z niepokornymi rozprawiano się w trybie doraźnym. Ograniczono swobodę poruszania się. Zakazano strajków. Na ulicach, dworcach i w domach trwała obława na działaczy "Solidarności".
Restrykcje stanu wojennego spadły na całe społeczeństwo, ale celem ataku była "Solidarność". Już pierwszej nocy internowano prawie 4 tysiące osób, a w sumie decyzje o odosobnieniu podjęto wobec 9736 osób. Władzom nie udało się zastraszyć "przeciwników". Mimo zakazu w całym kraju wybuchały strajki. Najdłużej opór stawiali górnicy na "Wujku", "Ziemowicie" i "Piaście".
W sklepach brakowało podstawowych towarów: cukru, mięsa, mąki... Wprowadzono kartki na benzynę. Kłopoty aprowizacyjne zwalano na restrykcje wprowadzane przez Zachód. Społeczeństwo nie wierzyło tym tłumaczeniom. Bardziej wiarygodnie brzmiały słowa rzecznika rządu, Jerzego Urbana, że władza sama się wyżywi.
Przez pierwsze tygodnie zajęcia w szkołach i na uczelniach były zawieszone.
Tamta rzeczywistość odeszła już w niepamięć i dzisiaj trudno uwierzyć, że tak mogło być. W pamięci tych, którzy stan wojenny przeżyli i go doświadczyli została mozaika wspomnień, zawierających różne odcienie znaczeniowe minionych wydarzeń.
Dialog to jest coś więcej niż tylko rozmowa
niż tylko wymiana słów,
niż tylko wymiana myśli.
To jest pewna postawa, postawa ludzka,
zdolność nie tylko mówienia, ale także słuchania.
Wprowadzenie stanu wojennego głęboko nami wstrząsnęło. Bardzo dokładnie zapamiętaliśmy dzień 13 grudnia i następne. Niewiele jest chyba osób, które zapytane, co robiły w tym dniu i gdzie były, odpowiedzą, że nie pamiętają.
Alicja Ratuszna przypomniała nam pierwsze odczucia związane z wprowadzeniem stanu wojennego. Wspomina, że w dniu 12 grudnia bardzo późnym wieczorem wracała z koleżanką ze spotkania towarzyskiego do hotelu asystenckiego na Osiedlu Tysiąclecia. Spotykały wiele milicji, ale to ich nie zaniepokoiło, a nawet żartowały, że to dobrze, że miasto jest strzeżone. Rankiem, 13 grudnia, przed wyjściem do kościoła, Alicja włączyła telewizor i ujrzała przemawiającego generała Jaruzelskiego. Zdenerwowała się, gdyż myślała, że to powtórzenie jakiegoś wcześniejszego programu. Dopiero Halina Kocik uświadomiła jej, co się stało i opowiedziała o internowaniu działaczy "Solidarności". Były przekonane, że zatrzymania dotknęły jedynie członków Komisji Krajowej, ale nie dotyczą zapewne ich kolegów. Od portiera dowiedziały się, że w nocy milicja "zabrała" kilka osób mieszkających na Mieszka I, m.in. Bogdana Kopańskiego. Pytano również o Panią Profesor Irenę Bajerową. Z ulgą pomyślały, że na szczęście Pani Profesor wyjechała do Krakowa. Dopiero później dowiedziały się, że milicji to nie przeszkodziło w jej internowaniu.
W nowym kościele na Dolnym Tysiącleciu, który w tym dniu miał być poświęcony przez biskupa, poznały więcej szczegółów na temat wydarzeń. Nazajutrz, po przyjściu do Instytutu Fizyki, Alicja zrozumiała, że łudziła się na próżno. W nocy internowano kilku kolegów z Instytutu, z jej Zakładu Fizyki Ciała Stałego aż trzy osoby: prof. Augusta Chełkowskiego- kierownika Zakładu i rektora Uniwersytetu Śląskiego, a także Jana Jelonka i Adama Kasprzyka. Pracownicy Instytutu zebrali się na korytarzu i napisali pismo do prorektora z prośbą o interwencję. Koledzy poprosili Alę, żeby w ich imieniu skontaktowała się z arcybiskupem Herbertem Bednorzem. Poszła do kurii i zadzwoniła do drzwi duszpasterza akademickiego ks. Oskara Thomasa. Ksiądz zaprosił ją do siebie i poinformował, że arcybiskup już zna sytuację i zrobi wszystko, co w jego mocy, aby pomóc.
Pod koniec tygodnia, już po pacyfikacji kopalni Wujek, pracownicy Zakładu Fizyki Ciała Stałego, przekonani, że należy mimo wszystko starać się normalnie pracować, zebrali się na seminarium. Prelegentka rozpoczęła wykład. Atmosfera była ogromnie napięta, ale na początku nikt nie protestował. Dopiero po chwili jeden z uczestników, Edek Rodek, głośno stwierdził, że jednak to nie jest czas na mówienie o własnościach magnetycznych materiałów, że trzeba zaprotestować przeciwko działaniom władz. Zebrano pieniądze, zakupiono kwiaty, ktoś znalazł szarfę, ktoś inny wypisał na niej wyraźnie:
"Poległym Górnikom- pracownicy Instytutu Fizyki".
Koledzy: Alicja Aleksandrowicz, Jan Heimann i Jacek Szade pojechali autobusem do Ligoty i pod bramą kopalni złożyli tę podpisaną wiązankę. Dopiero później zrodziły się wątpliwości. Ala poinformowała dyrektora Instytutu Fizyki, doc. Edwarda Kluka, o tym, co się stało. Dyrektor nie miał złudzeń, że przyjdzie mu za ten odważny czyn pracowników odpowiedzieć. I rzeczywiście tak się stało.
Złożenie podpisanej wiązanki kwiatów pod bramą kopalni zostało zauważone również przez górników. Marek Zrałek - ówczesny Przewodniczący Koła Instytutu Fizyki - opowiadał kolegom, że po internowaniu, gdy trafił do Uherców i przedstawił się, dodając, że jest pracownikiem Instytutu Fizyki, zebrani w celi górnicy wstali z szacunkiem, żeby podkreślić, jak ogromne znaczenie miał dla nich ten czyn pracowników Uniwersytetu.
Koperta przygotowana przez internowanych w obozie odosobnienia |
Kto perswaduje za pomocą strachu, ten zakłada,że ludzie się boją i chcą uniknąć grożącego im niebezpieczeństwa
Leszek Drobek trafił 16 lutego 1982 roku do Zakładu Karnego w Zaborzu jako "inicjator działań zagrażających państwu". Stamtąd przewieziono go 19 marca do ZK w Uhercach, gdzie przebywał do 7 lipca 1982 roku. Wyszedł na wolność 8 lipca, deklaracji nie podpisał. Dzisiaj wspomina różne epizody z okresu internowania:
16 lutego 1982 roku wezwanie na Komendę MO w Sosnowcu - leżało w kopercie na biurku w pracy na WNoZ - do dzisiaj nie wiem i pewnie się nie dowiem, kto je podrzucił. Krótka, bardzo nieprzyjemna rozmowa z funkcjonariuszem SB, wyjazd do Katowic do aresztu w Komendzie Wojewódzkiej MO, nocleg na podłodze w celi. Poinformowano mnie, że zgodnie z decyzją nr III/164 Komendanta Wojewódzkiego MO z dnia 16.02.1982 r. zostaję internowany, ponieważ "[...] zagrażam bezpieczeństwu Państwa i porządkowi publicznemu przez to, że jestem inicjatorem i inspiratorem działań godzących w prawidłowe funkcjonowanie systemu władzy i organów administracji państwowej w kraju, przez co zagrażam bezpieczeństwu państwa" - koniec cytatu.
Następnego dnia wyjazd do ZK Zabrze Zaborze. Jeszcze tego samego dnia, dzięki nieprawdopodobnemu uporowi, pokonując trudności i niechęć funkcjonariuszy milicji czy służby więziennej, do ZK w Zabrzu Zaborzu dotarła i znalazła mnie tam moja żona z paczką ciepłych ubrań.
ZK Zabrze Zaborze
Dzień po dniu zimno, brudno, strażnicy nieprzyjemni, wrogo nastawieni..
Koniec lutego - początek marca? Jesteśmy na "spacerniku" i z oddali, od strony bramy głównej słyszymy kobiecy głos, wołanie. To była Maja Komorowska, która starała się dokrzyczeć do nas, przekazać życzenia i informację, że ma dla nas jakieś paczki, środki higieny. To było budujące, zrobiło ogromne wrażenie, znana aktorka, nie bała się, przyjechała, wspaniała.
Jeden z kolegów robi pieczątkę "GŁOS EKSTREMY". Sformułowanie może lekko przesadzone, ale pod tym tytułem wydajemy gazetkę w nakładzie kilkunastu egzemplarzy każdego numeru.
Połowa marca. W telewizji pokazali zmontowane spotkanie z internowanymi w Kokotku k.Lublińca, którzy podobno następnie mieli być zwolnieni. 19 marca pakujemy się i wyjeżdżamy. Pewnie do Kokotka, a niektórzy po cichu liczą, że może do domu? Po kilkunastu godzinach jazdy jesteśmy w ZK Uherce.
ZK Uherce.
W jednej małej celi urządzamy kapliczkę. Jest modlitwa poranna i wieczorna. W każdą niedzielę przychodzi do pawilonu ksiądz, w największej celi celebruje Mszę świętą.
Jest apel poranny i wieczorny. Lewa i prawa część pawilonu na parterze oraz góra są od siebie odgrodzone kratami. Zgromadzeni przed kratami śpiewamy Rotę, Boże coś Polskę, inne pieśni, również Solidarni:
Solidarni, nasz jest ten dzień, a jutro jest nieznane
Lecz żyjmy tak, jak gdyby nasz był wiek.
Pod wolny kraj spokojnie kładź fundament.
A jeśli ktoś nasz Polski dom zapali,
To każdy z nas gotowy musi być,
Bo lepiej byśmy, stojąc, umierali,
Niż mamy, klęcząc na kolanach, żyć.
Solidarni, nasz jest ten dzień,
Połączmy się, bo jeden jest nasz cel.
Wizyty rodziny najwyżej dwa razy w miesiącu. Ze spacernika widać, jak od strony wsi podchodzą do ZK przyjeżdżający na widzenie. Na powitanie są pieśni jak na apelach, ale również dla odreagowania luźniejszy repertuar, m.in.:
Nie chcemy komuny, nie chcemy i już,
Nie chcemy ni sierpa, ni młota
Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów
Zapłaci czerwona hołota.
lub
Splamił Wojciech mundur, nim poszedł w marszałki,
Nie odróżniał wcale buławy od pałki.
Zdejmij, Wojtku, mundur, powieś go na kołku,
S........j do Moskwy sowiecki pachołku.
Druga połowa marca. Jeden z kolegów jest chory, wymaga pomocy lekarskiej; konflikt przeradza się w bunt. Strażnicy uciekają z pawilonu, palą się materace, jest ogólne zamieszanie, całe Uherce nie śpią. W nocy od strony Leska nadciąga kolumna samochodów wojskowych, rano cały obóz jest otoczony podwójnym kordonem: wojsko, ZOMO, psy, karabiny, pałki, tarcze. Godziny napięcia, Nie zdecydowali się na użycie siły.
Rewizja. Strażnicy "przekopują" cele, zabierają wszystko, co zostało przemycone na widzeniach: prasa, radia, ... Przepada nasza gazetkowa pieczątka.
Święta Wielkanocne poza domem.
Doniosłe wydarzenie - odwiedza nas biskup katowicki Czesław Domin. Przywitaliśmy go równie serdecznie, ile serdeczności biskup przekazał nam.
Przyjeżdżają Szwajcarzy z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Rozmawiają o warunkach bytowych, problemach zdrowotnych itp. Służba więzienna stara się jak może, pojawiają się białe fartuchy, normalna zastawa stołowa. W celi sąsiedniej do tej, w której prowadzili rozmowy, łapiemy szczura. Szwajcarzy są lekko zszokowani.
Mijają kolejne dni, mija maj, czerwiec, rozpoczyna się lipiec. Zaczynają się zwolnienia. Czasami codziennie, czasami co dwa dni wychodzi do domu po kilka osób.
7 lipca wezwanie na rozmowę przez funkcjonariusza SB: "Jako inspirator i inicjator działań godzących [...], zagrażający bezpieczeństwu państwa, Pan podpisze deklarację lojalności wobec prawowitej władzy ludowej".
Nie podpisałem. Po południu opuściłem ZK Uherce.
Leszek Drobek
Człowiek poniżył człowieka. Ból poniżonego jest wskazówką, że ktoś jest tu winien.
Do "internatu" trafiali następni "wrogowie władzy ludowej", którzy nie chcieli podpisać deklaracji lojalności. Niektórzy stanęli wobec wyboru bez wyboru. Musieli zdecydować się na emigrację. Wśród nich znaleźli się Państwo Herminia i Edward Klukowie. Wspomnieniami z tamtych lat dzielą się zza oceanu:
Rok 1981 był rokiem pełnym prowokacji, przez które "władza" starała się zdyskredytować "Solidarność" w oczach społeczeństwa i przygotować je na militarne rozwiązanie sprawy. W tym czasie w Instytucie staraliśmy się przystosować do nowych warunków i przyjąć więcej odpowiedzialności za sprawy rozwoju i zatrudnienia kadry naukowej. Najbardziej bolesne w najbliższej przyszłości byłyby sprawy personalne, ale nie było nam dane martwić się o to zbyt długo.
W niedzielę, 13 grudnia, jak zwykle o 7.00 rano, słuchałem dziennika z BBC. Sam się zdziwiłem, że moją pierwszą reakcją na wiadomość o stanie wojennym było zdanie sobie sprawy z tego, że przestanę być dyrektorem Instytutu i o sprawy personalne nie będę się musiał więcej martwić.
W sobotę późno w nocy miało się zakończyć w Instytucie jakieś specjalistyczne ogólnokrajowe zebranie "Solidarności". Postanowiłem sprawdzić, czy delegaci zdołali odjechać do swoich miejsc zamieszkania. Telefony nie działały, tramwaje też nie jeździły, więc piechotą z Herminią powędrowaliśmy z Osiedla Tysiąclecia do Instytutu. Delegaci byli tam stale i teraz musieli się starać o specjalne pozwolenia, aby wyjechać z Katowic. Hotel "Katowice" naprzeciw Instytutu był okupowany przez dużą jednostkę ZOMO.
W niedzielę, kontaktując się ze znajomymi, dowiedzieliśmy się o wielu internowaniach wśród pracowników Instytutu i na Uniwersytecie. W poniedziałek odbyło się spotkanie dziekanów i dyrektorów instytutów z nowo mianowanym rektorem, który poinformował o nowych porządkach na Uniwersytecie, mających niewiele wspólnego ze swobodami akademickimi. Pracownicy starali się zorganizować pomoc dla rodzin internowanych, w pierwszej fazie głównie moralną. Wkrótce, z pomocą Kościoła, stała się ona także materialną.
Władze stanu wojennego chciały, aby wszyscy członkowie zawieszonej "Solidarności" podpisali deklaracje lojalności. Odpowiednia akcja została podjęta i na Uniwersytecie. Nie widząc żadnego sensu w obdarzeniu lojalnością rządu niewybranego przez naród, takiej deklaracji nie podpisałem.
W wielu zakładach w całym kraju trwają strajki okupacyjne, które "władza" stara się stopniowo tłumić przy pomocy ZOMO. W ciągu tygodnia zostały rozesłane zaproszenia na zebranie na Wydziale Prawa, gdzie miało być przedyskutowane stanowisko pracowników wobec aktualnych wydarzeń. Idę na to zebranie, gdzie spotkało się około stu osób. Niektórzy mówcy wzywają do zorganizowania protestu. Dziekan Prawa prosi o zakończenie zebrania, aby nie stało się ono celem niedaleko stacjonującego ZOMO. Uważam, że ma rację i dołączam się do jego prośby. Dla ZOMO byłoby to prawdopodobnie piętnaście minut "przyjemności", a dla ich ofiar mogłoby oznaczać kalectwo na całe życie.
Po prawie tygodniu internowania zwolniony zostaje pierwszy demokratycznie wybrany rektor UŚ, prof. August Chełkowski. Opowiada nam, jak to wszystko w jego przypadku się odbyło. Był on jedynym w kraju internowanym rektorem.
Święta przechodzą szybko i bez wielu zwykle związanych z nimi radości. Dyskutujemy, co będzie dalej. Jest oczywiste, że wprowadzenie stanu wojennego zniszczyło gospodarkę Polski do końca. "Władza" stopniowo likwiduje strajki w dużych zakładach, niektóre bardzo krwawo, są zabici i ranni. Więzienia zapełniają się przywódcami strajków.
W czwartek, 7 stycznia, agenci SB zostawiają w sekretariacie Instytutu zaadresowane do mnie "zaproszenie" na rozmowę o czwartej po południu do Komendy Wojewódzkiej MO. Żonie mówię, że idę do znajomego, a innego znajomego proszę, aby powiadomił ją, gdzie naprawdę poszedłem, jeśli nie skontaktuję się z nim do ósmej wieczorem. Przez około półtorej godziny trzech agentów, jednego znałem z widzenia, usiłowało przekonać mnie do podpisania deklaracji lojalności i współpracy z nową "władzą". Wyraźnie zależało im na tym, toteż dyskusja była całkiem otwarta i na dobrym poziomie intelektualnym. W końcu zrezygnowali. Jeden z nich wstał, wyciągnął pistolet, stanął za moim krzesłem i słyszałem, jak się tym pistoletem bawił. Postanowiłem nie reagować, zakładając, że jest to tylko straszenie. Po chwili wyszedł i wrócił z nakazem internowania i wręczył mi go. Był on wystawiony na 13 grudnia, ale ze złym prywatnym adresem. Błąd w wypisywaniu, czy ktoś celowo dawał mi szansę na aktywne działanie przeciw "władzy", abym był skazany na więzienie? Trudno powiedzieć. Oficjalny powód internowania w nakazie to po prostu "zły wpływ na studentów".
Tak zaczęło się moje internowanie, w czasie którego zdecydowaliśmy się razem z żoną i córką na opuszczenie Polski bez względu na obiecanki "władzy", czy nawet namowy rodziny i przyjaciół. Była to trudna decyzja, ale nie widziałem możliwości dalszej ustabilizowanej pracy i egzystencji w kraju. Po pół roku zwolniono mnie z internowania. Zaczęliśmy przygotowania do opuszczenia Polski. Ciężko przeżywaliśmy pożegnania z pracownikami Instytutu, naszymi przyjaciółmi i rodziną. Wiedzieliśmy, że poniesiemy wielką intelektualną stratę, a materialny sukces też nie był zagwarantowany. Do dzisiaj wzrusza nas pamiątkowe zdjęcie z pożegnania w Instytucie.
Edward Kluk
Mazatlan, Meksyk , 13 czerwca 2005 roku
Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku przypomniało mi koniec drugiej wojny światowej, kiedy to odczuwałam nieustanny niepokój. Teraz dokładnie już nie pamiętam, czy wiadomość o internowaniu Śp. Profesora Augusta Chełkowskiego dotarła do nas przed czy po kościele, ale była niewątpliwie szokiem, tym bardziej że okoliczności samego internowania przypomniały mi znowu czasy okupacji. We wrześniu 1939 roku w bardzo podobny sposób Gestapo przyszło aresztować mojego Ojca w ramach tępienia polskiej inteligencji. Na szczęście nie było go w domu, gdyż jako jeniec wojenny został zabrany do oflagu w Voldenbergu.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że bałagan, jaki mieli w Służbie Bezpieczeństwa zaoszczędził nam nie tylko nocnego internowania Edwarda, z 12 na 13 grudnia 1981, ale również podarował nam wspólnie spędzone święta Bożego Narodzenia. Na nakazie internowania był adres Mieszka I zamiast Tysiąclecia 4.
Dni mijały, liczba internowanych zwiększała się, nieliczni zostali zwolnieni, jak na przykład Prof. August Chełkowski. 5 stycznia 1981 roku Edward zastał zaproszony na rozmowę do gmachu Komendy Wojewódzkiej Milicji. Wersja przeznaczona dla mnie mówiła, że idzie na spotkanie z Prof. Chełkowskim. Wiktor Zipper był poinformowany o właściwym miejscu spotkania, aby zawiadomić mnie, jeżeli Edward nie wróci do godziny 20.00. Trochę po ósmej faktycznie Wiktor zadzwonił z pytaniem, czy Edward jest w domu. Po mojej negatywnej odpowiedzi wpadł do mnie, żeby poinformować o internowaniu mojego męża. Przez telefon dowiedziałam się, że Edward przebywa w podziemiach Komendy Wojewódzkiej. Domagałam się kategorycznie widzenia. Dowiedziałam się, że otrzymałam 15 minutowe widzenie w towarzystwie strażnika komendy oraz pozwolenie na dostarczanie jednej paczki na miesiąc. W komendzie Edward był tylko dwa tygodnie, po czym został przeniesiony do więzienia w Strzelcach Opolskich. Aby tam pojechać, musiałam się postarać o zezwolenie na opuszczenie Katowic. Wszystkie żony czekały przed bramą więzienia. Czasami klęczały i modliły się, czasami śpiewały religijne pieśni albo po prostu wymieniały poglądy i doświadczenia. Cele w Strzelcach Opolskich były tak małe, że gdy jeden internowany stał, to trzech pozostałych musiało siedzieć na łóżkach. Jedzenie było fatalne, ale internowani otrzymywali paczki. Dużą pomoc niosła Kuria Biskupia, która zaopatrywała rodziny w różne produkty. W kilku wypadkach dzieliłam się jedzeniem z mniej zaradnymi żonami internowanych górników. Szczególnie dramatycznym przeżyciem były moje drugie odwiedziny w Strzelcach Opolskich. Kiedy dotarłam do bram więzienia, zauważyłam wyjeżdżające więzienne ciężarówki i olbrzymie zaniepokojenie wśród czekających kobiet. Dowiedziałam się, że internowani są wywożeni, a władze więzienne odmawiają wszelkich wyjaśnień. To oczywiście było robione niezgodnie z prawem w celu siania terroru wśród rodzin. Po awanturach, późnym popołudniem zostałyśmy poinformowane, że internowanych przewieziono do obozu w Uhercach.
Obóz ten był usytuowany daleko za miastem i można tam było dojechać tylko taksówką. Ta podróż kosztowała mnie dużo nerwów, a mój kręgosłup dużo wysiłku, gdyż zabierałam ze sobą wózek na kółkach z ciężką paczką. Trwała 20 godzin. Następne wyprawy były mniej uciążliwe, gdyż nasi wspaniali koledzy z Zakładu Fizyki Molekularnej, Tadeusz Żerda i Andrzej Hacura, zabierali mnie własnymi samochodami. Następnym bardzo silnym przeżyciem był protest w Uhercach z powodu złego traktowania jednego z internowanych. Obóz został otoczony przez ZOMO i wiadomości, jakie docierały do Katowic, były przerażające. Pamiętam, że przyjechali do mnie do domu naoczni świadkowie rodzin internowanych, którzy w tym dniu byli w Uhercach. Protest zakończył się przewiezieniem części internowanych do wyjątkowo ciężkiego więzienia w Rzeszowie. Byłam tam tylko raz i przechodziłam przez wiele zakratowanych drzwi, aby dotrzeć do sali, gdzie odbywały się widzenia. Po stosunkowo krótkim pobycie w tym więzieniu, ze względu na stan zdrowia mąż został przewieziony do szpitala, w którym przebywał do chwili zwolnienia pod koniec maja 1982.
Pomysł, aby skorzystać z azylu politycznego w Stanach Zjednoczonych, zrodził się mniej więcej po 2/3 okresu internowania. Nie była to dla mnie łatwa decyzja, ale teraz, z perspektywy czasu, wydaje się właściwa.
Na zakończenie chciałabym wszystkim podziękować za moralne wsparcie oraz pomoc w tym trudnym dla mnie okresie. W szczególności dziękuję w porządku alfabetycznym: Andrzejowi Hacurze, Grażynie i Karolowi Pasternym, Alicji Ratusznej, Barbarze Włodarczak, Wiktorowi i Elżbiecie Zipperom, Asi Zrałek, Tadeuszowi Żerdzie i komisji lekarskiej za udzielenie mi urlopu zdrowotnego.
Herminia Kluk
Meksyk, 13 czerwca 2005
Po pierwszym szoku wywołanym sytuacją nastąpiła reakcja: protesty, zejście do podziemia, zapoznanie się z sytuacją internowanych. Wojciech Osoba jako pierwszy wyprawił się do obozu internowanych w poszukiwaniu kolegów.
Jak chyba wszyscy Polacy ogłoszeniem stanu wojennego przez WRON 13 grudnia 1981 roku byliśmy w Instytucie zaszokowani i oburzeni. Nie było wiadomo, dlaczego władze prowadzą wojnę przeciwko własnemu społeczeństwu dążącemu do odzyskania należnych sobie praw.
W poniedziałek, 14 grudnia, zbieraliśmy się u kolegów należących do "Solidarności" i dyskutowaliśmy o bieżącej sytuacji. Podjęto decyzję o napisaniu protestu przeciwko ogłoszeniu stanu wojennego i zbieraliśmy podpisy członków "Solidarności". Postanowiliśmy również nie zawieszać działalności związkowej i w miarę możliwości kontynuować działalność statutową. Wydawało nam się, że będzie to pewna forma przeciwstawienia się decyzjom władz dążących do rozbicia solidarności społeczeństwa. Poczucie przynależności do Związku i pewność otrzymania pomocy i wsparcia - chociażby moralnego - była ważnym momentem psychologicznym w zaistniałej sytuacji.
Zdecydowaliśmy się na dalsze zbieranie składek związkowych, żeby wspierać w potrzebie kolegów. Co miesiąc odwiedzałem członków, pełniąc rolę skarbnika. Zebrane fundusze pozwalały na wspieranie kolegów niewielkimi kwotami w przypadku narodzin dzieci, śmierci bliskich i innych potrzeb.
Z Instytutu Fizyki do obozów internowania trafili: prof. August Chełkowski, Jan Jelonek, Marek Zrałek i Adam Kasprzyk. Profesor został wkrótce zwolniony po interwencji biskupa H. Bednorza, a pozostali koledzy znaleźli się w różnych obozach: Adam Kasprzyk w Zaborzu, Marek Zrałek w Uhercach. Nie było wiadomo, gdzie został osadzony Jan Jelonek.
Po Bożym Narodzeniu dowiedzieliśmy się w sztabie gen. Paszkowskiego, że Jasiu jest prawdopodobnie w Jaworzu, na poligonie... razem z całą czołówką "Solidarności". Magda, żona Jasia, chciała koniecznie wybrać się w odwiedziny. Postanowiliśmy pojechać tam razem. Dyrektor Instytutu, doc. dr Edward Kluk, podpisał prośbę o przepustkę na wyjazd, co umożliwiło kupno biletu kolejowego na podróż i poruszanie się po godzinie policyjnej po mieście. Wyjechaliśmy nocnym pociągiem. Na dworcu w Katowicach pełno patroli ZOMO i milicji kontrolujących przepustki.
Rano wysiedliśmy na stacji i okazało się, że do obozu internowanych jest jeszcze kilka kilometrów przez las. Pogoda była paskudna, bo po okresie ostrej zimy akurat 31 grudnia 1981 roku zapanowała odwilż. Padał śnieg z deszczem, a my brnęliśmy w rozmiękłym śniegu drogą przez las kilka godzin. Na drodze żywej duszy, tylko napisy ostrzegawcze "Teren wojskowy", "Wstęp wzbroniony". Z duszą na ramieniu mijaliśmy to ostrzeżenie i w końcu dostaliśmy się do obozu. Wartownicy w mundurach moro zaprowadzili nas do budynku, gdzie byli internowani. Byli zdziwieni i zaskoczeni, że się tam znaleźliśmy, bo chyba nie mieli jeszcze odwiedzin z zewnątrz, a już na pewno nie było nikogo ze Śląska. Większość osób internowanych w Jaworzu była z Warszawy. Opowiadaniom i wymianom poglądów nie było końca. Wreszcie trzeba było się żegnać. Pertraktowaliśmy z dowódcą ochrony, majorem UB. Okazało się, że i wśród nich byli ludzie. Powiedział do nas: "Dziś jest 31grudnia, Sylwester, a regulamin przewiduje wizyty raz w miesiącu. Jutro jest już nowy miesiąc. Proszę gdzieś przenocować i przyjść rano. Mnie i tak już nic nie uratuje i mnie powieszą" (sic!).
Przenocowaliśmy w jakimś schronisku, susząc przy okazji przemoczone buty i składając sobie życzenia noworoczne. Następnego dnia byliśmy w obozie ponownie. Znowu rozmowy i dyskusje. Po południu pożegnanie i powrót do domu. Wróciliśmy równie bezpiecznie, jak wyjeżdżaliśmy, co z pewnością nie obyło się bez pomocy Opatrzności Bożej.
Po powrocie do domu Magda opowiadała córkom i bratu Jasia o naszej podróży. W tym czasie przyjechali Państwo Halina i August Chełkowscy, spragnieni wszelkich wiadomości z "internatu".
Wojciech Osoba
Wystawa z okazji XV rocznicy powstania NSZZ "Solidarność". Od lewej: Jan Jelonek, Elżbieta Krawczyk, Halina Chełkowska, Adam Kasprzyk, Urszula Burzywoda |
Perswadując strachem, człowiek perswaduje najczęściej tym strachem, któremu sam ulega
Kolejna fala internowań nastąpiła po 13 maja 1982 roku, kiedy to duża grupa pracowników i studentów naszej Uczelni zgromadziła się o godz. 1200 przed budynkiem Rektoratu przy ul. Bankowej 12, aby zamanifestować swój protest przeciwko stanowi wojennemu. Spotkanie trwało bardzo krótko i zakończyło się odśpiewaniem hymnu narodowego. Uczestnicy manifestacji zostali sfotografowani przez SB zarówno z okien budynku Rektoratu, jak i gmachu Wydziału Nauk Społecznych. Po rozpoznaniu zaczęły się wezwania na komendę, przesłuchania i zatrzymania. Nie wszyscy byli wzywani, nie wszyscy internowani. Zatrzymano głównie tych uczestników zgromadzenia, którzy już wcześniej byli pod obserwacją z powodu swojej wcześniejszej aktywnej działalności w NSZZ "Solidarność" lub NZS.
W grupie tej znalazł się Julian Bojanowski - członek Komisji Zakładowej. Był pracownikiem Centrum Techniki Obliczeniowej, czyli należał do tych pracowników, którzy już od połowy sierpnia 1980 r. doskonale orientowali się w wydarzeniach na Wybrzeżu i później w całej Polsce z racji tego, że w ich ośrodku znajdował się dalekopis. Łączność telefoniczna była przerwana, natomiast działający przez cały okres wydarzeń sierpniowych dalekopis pozwalał pracownikom ośrodka w czasie dyżurów odczytywać taśmy, zapewniał więc swobodny dostęp do wszelkich informacji i swobodę komunikowania się. Wiedzieli, że strajk w Stoczni Gdańskiej zaczyna się przeradzać w ruch ogólnonarodowy i ogólnospołeczny. Bardzo pilnie śledzili wszystkie wydarzenia i z entuzjazmem się do nich włączyli.
Noc z 12 na 13 grudnia Julian zapamiętał bardzo dobrze. Wracał samochodem od znajomych z osiedla Paderewskiego i siłą rzeczy musiał przejeżdżać obok gmachu Komendy Wojewódzkiej na Lompy. Budynek był rozświetlony, a wokół krzątało się wielu funkcjonariuszy milicji. Trochę go to zdziwiło. Wprawdzie wiedział, że milicja w wielkim pośpiechu zajmuje nowy niewykończony jeszcze budynek, gdyż były propozycje, żeby jednak przeznaczyć go na inne cele, np. szpital, ale mimo wszystko ten ruch w sobotnią noc był zaskakujący. Rankiem wszystko się wyjaśniło. Od swojego kolegi, Adama Gryłki, którego żona pełniła z soboty na niedzielę dyżur w szpitalu, dowiedział się, że wiele osób powracających z Gdańska, którym udało się dotrzeć do Katowic, schroniło się w szpitalu. Kogoś nawet zatrzymano na dłużej.
Wtedy nie objęła go akcja internowań. Został zatrzymany rankiem w sobotę 15 maja 1982 roku, po udziale w manifestacji pod rektoratem naszego Uniwersytetu. Właśnie golił się w łazience, gdy do drzwi zastukali funkcjonariusze milicji. Żona zdołała ich wypchnąć za drzwi z żądaniem, by poczekali, aż się ubierze. Nie zabrał ze sobą żadnych rzeczy osobistych, bo rodzina otrzymała zapewnienie, że wróci na obiad. Rzeczywiście wrócił w sobotę, ale wiele dni później. Zabrano go do cywilnego samochodu z piotrkowską rejestracją. Na Lompy przedstawiono mu fotografie z manifestacji w dniu 13 maja (połączone tak, że przedstawiały pełną panoramę okolic rektoratu) i poproszono o zidentyfikowanie widniejących na nich osób. Oczywiście stwierdził, że nikogo nie poznaje. W jego portfelu znaleziono notatkę, która stała się pretekstem do internowania. Była to lista potrzeb internowanych w Uhercach, którą sporządził przy okazji odwiedzin przyjaciela - przewodniczącego "S" Politechniki Śl. Życzenia były bardzo różne: ktoś prosił o zegar szachowy, inny o sweter, książki, w tym "Ogniem i mieczem", o czekoladę, kakao. Posiadanie takich zapisków stało się dla milicji dowodem, że Julian nie zaprzestał działalności związkowej. Przesłuchujący go funkcjonariusz po długiej nieobecności wrócił i zakomunikował mu, że mimo usilnych starań, nie udało mu się przekonać zwierzchników i wydano postanowienie o zatrzymaniu. Zaprowadzono go do okratowanego budynku, do dwuosobowej celi, w której już znajdowało się czterech aresztantów. W niedługim czasie dołączyli do nich Sławomir Bugajski i nieznajomy działacz KPN, który był pewien, że jego zatrzymanie zakończy się wyrokiem. Spali pokotem, ale warunki były przyzwoite, tzn. była ciepła woda i nierdzewny zlewozmywak, odseparowana toaleta i działająca spłuczka. W końcu przebywali w nowym budynku. Nazajutrz spotkał się z żoną, która uzyskała zgodę na widzenie od samego pułkownika Mariana Okrutnego (tego, który później pacyfikował kop. Wujek). Pani Krystyna, w zaawansowanej ciąży, z maleńkim synem Filipem, z determinacją domagała się pozwolenia na dostarczenie Julianowi kilku rzeczy osobistych i jej się to udało. Wzbudziła jednak wesołość funkcjonariuszy, gdy usiłowała podać kilka żyletek.
Po kilku dniach internowani zostali przetransportowani do Zaborza. Do ciężarówki załadowano ponad dwadzieścia osób i przewieziono do ośrodka odosobnienia. Pierwszy dzień spędzili w karcerze, czyli w celach o zaostrzonym reżimie, bez światła. Zaborze to szereg baraków, z których dwa przeznaczono dla internowanych. Oprócz działaczy "Solidarności" znalazło się tam wielu kryminalnych. Z Julianem w celi był np. morderca, który odsiedział już dużą część wyroku i zastał zwolniony wcześniej za dobre zachowanie, natomiast w stanie wojennym został internowany. Przypuszczali, że umieszczono go razem z nimi, żeby pomógł im przystosować się do więziennego życia. Baraki były zamykane jedynie na noc, natomiast cele były cały czas otwarte. Internowani zorganizowali sobie cykle wykładów, naukę języków obcych. Zaczęło docierać zaopatrzenie z zewnątrz. Koleżanki przysyłały upieczone przez siebie ciasta, z Caritas, z Kurii dochodziły puszki, wędliny. W okresie, kiedy na zewnątrz zaopatrzenie było bardzo mizerne, w celach wisiały kiełbasy. Denerwowało to funkcjonariuszy ogromnie.
W Zaborzu przebywał prof. Andrzej Pawlikowski. Adama Kasprzyka przetransportowano już wtedy do Uherców. Walerian Pańko trafił do Białołęki, ponieważ był internowany z listy krajowej. Julian został zwolniony, zanim wprowadzono amnestię. Wrócił na uniwersytet, gdzie został przywitany przez przyjaciół z ogromną radością. Odszedł wkrótce z uczelni razem z kilkoma przyjaciółmi (Romanem Zającem, Adamem Gryłką, Marysią Popiel do zespołu informatyków powołanego przez Janusza Czakona w "ochronie środowiska"). Nie chciał bezczynnie czekać, aż zostanie zwolniony pod byle jakim pretekstem. Nie godził się również z rządami w CTO jedynego w tym gronie partyjnego kolegi, nowo powołanego na stanowisko kierownika ośrodka.
Czuł, że poprzez wprowadzenie stanu wojennego i jego internowanie doznał wraz ze swoją rodziną ogromnej krzywdy. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie był poddany najwyższej próbie, nie szantażowano go, nie grożono zemstą na żonie i dziecku. Dlatego miał wiele zrozumienia i współczucia dla ludzi "połamanych", bo zdawał sobie sprawę, że im musi być bardzo ciężko. Natomiast miał wiele pretensji do kolegów, inteligentnych przecież ludzi, którzy pracowali dla tego reżimu, że wchodzili w tę współpracę z pełną świadomością, mimo że nic im nie groziło, że zmieniali swoje poglądy dla kariery i korzyści.
Wprowadzenie stanu wojennego było dla niego dużym zaskoczeniem. Pamięta, że wśród kolegów myślało się o interwencji, ale obcej, tymczasem działacze "S" dali się zaskoczyć i zgromadzeni w Gdańsku dali się wybrać jak "raki z koszyka". Można było się od początku spodziewać, że władze nie pogodziły się z sytuacją, że od początku przygotowywały się do rozwiązania problemu "siłą". Oprócz tego, że wiele stanowisk w państwie obsadzonych było przez "wojskowych", to w wielu zakładach pracy obok zarządu cywilnego pojawiali się "dublerzy" wojskowi. Tymczasem kilka milionów ludzi zrzeszonych w NSZZ "Solidarność" - większość pracującego społeczeństwa, uważało, że stanowią taką siłę, że władza nie odważy się ich tknąć.
W Biuletynie KKO (Konspiracyjnego Komitetu Oporu) UŚ z dnia 10 czerwca 1982 roku ukazał się apel skierowany do społeczności akademickiej oraz pierwsza lista osób związanych z naszą Uczelnią, internowanych po wprowadzeniu stanu wojennego.
Niekompletna lista internowanych pracowników i studentów UŚ
Do tej listy trzeba było dopisać kolejne nazwiska naszych koleżanek i kolegów:
Pracownicy aresztowani za działalność związkową w okresie stanu wojennego:
W biuletynie pojawił się apel do czytelników o pisanie listów do internowanych, nawet niepodpisanych, by dodać im otuchy.
Medal upamiętniający opór "Solidarności" w stanie wojennym |
Godność człowieka przejawia się przez prawa
Nasi represjonowani koledzy z ogromną raną w sercach opuszczali Uniwersytet, opuszczali Ojczyznę. Przedrukowujemy fragmenty dwóch listów byłych niezależnych działaczy związkowych, których losy tak się właśnie potoczyły, opublikowanych w Biuletynach KKO Uniwersytetu Śląskiego.
List pożegnalny
Emigracja, wygnanie z Ojczyzny i oglądanie swojego miejsca zamieszkania, z którego znikają powoli wszystkie te przedmioty i ukochane książki, mozolnie zbierane przez lata - oto sytuacja sprzyjająca smutnym refleksjom. Nielekko mi, chociaż wiem, iż tam w USA wreszcie będę oddychał jako wolny człowiek i nie będę "weryfikowany" z posłuszeństwa doktrynie. Nielekko mi, chociaż tam jest świat bez kartek, nocnych najść opryszków z ulicy Lompy, obozów internowanych, a zasiłek bezrobotnego równa się pensji polskiego profesora ekonomii. Los uchodźcy politycznego przyjmuję z umiarkowanym spokojem i nadzieją na godne jutro. Wyjeżdżam z historycznym optymizmem Polaka, który wie i gorąco wierzy w powrót do oswobodzonego kraju. Ruch oporu, fronty walki narodowowyzwoleńczej i państwo podziemne potrzebują emigracji, czyli zewnętrznej reprezentacji narodu walczącego z sowieckim kolonializmem - sukcesorem carskiej nahajki, wzniesionej nad Polską od dwustu lat. Emigracja polityczna "S" jest dziedzicem wszystkich wychodźców polskich, począwszy od konfederatów barskich, inicjatorów pierwszego czynu zbrojnego w długiej wojnie Polaków z Moskalami. Wierzę, iż Bóg miłosierny uczyni nasze wychodźstwo ostatnim. Nie jadę do politycznego Eldorado, aby tam odcinać kupony za antykomunistyczną działalność wysoko ocenioną przez szajkę Jerzego Gruby, jadę na inny odcinek globalnego frontu walki z komunistycznym totalitaryzmem. Wyjeżdżam z satysfakcją, ponieważ kilku ludzi, z którymi miałem nieprzyjemność spotkać się ostatnimi czasy, dzielnie ryje pod komunizmem takie dołki, że trudno je będzie zasypać. Chciałbym im pogratulować wyrazami najgłębszej pogardy.
Bogdan Kopański
List otwarty
Koleżanki, koledzy, wyrok Sądu Pracy wydany 3 lutego 1984 roku mogę uznać za ostateczne zakończenie mojego zatrudnienia na Uniwersytecie Śląskim. Tworzyłem tę uczelnię wtedy, gdy jej obecnym prominentom nawet się nie śniło, że będą tu pracować. Wyrzucenie mnie z pracy było prowokacją i brutalną demonstracją żałosnej "wszechmocy" władz naszej uczelni. Moja walka o sprawiedliwość miała znaczenie nie tylko dla mnie - miała ona pokazać, że istnieją prawa i że winny one być respektowane nawet przez zachłystujących się swą władzą uzurpatorów. Walka trwała ponad szesnaście miesięcy i toczyła się ze zmiennym szczęściem. Dopiero jawne wmieszanie się SB przechyliło szalę sprawiedliwości na moją niekorzyść. W tym czasie, oprócz goryczy bezrobocia, dane mi było poznać solidarność ludzi dobrej woli i szlachetne poparcie ze strony pracowników UŚ. Jestem im za to głęboko wdzięczny. Dzięki takim jak oni nasz Uniwersytet, chociaż zniewolony, jest wciąż uniwersytetem - wspólnotą naukowców poszukujących prawdy i wychowujących dla prawdy. Wierzę, że uwolni się on kiedyś od dławiących ograniczeń i nacisków i stanie się Wolnym Uniwersytetem Śląskim. I wtedy znowu będę mógł pracować z Wami.
Sławomir Bugajski
Uchwała
w sprawie represjonowania członków "Solidarności" Uniwersytetu Śląskiego w okresie trwania stanu wojennego
podjęta przez IV Walne Zebranie Delegatów NSZZ "Solidarność"
w dniu 3 maja 1989 roku
Wprowadzenie stanu wojennego odbiło się na pracownikach Uniwersytetu Śląskiego - działaczach i członkach związku "Solidarność" w sposób szczególnie bolesny. Uniwersytet Śląski był jedyną uczelnią w kraju, gdzie zostali internowani urzędujący, po legalnym wyborze, rektor i prorektor. Internowany został prawie cały aktyw "Solidarności": samodzielni pracownicy nauki, adiunkci i asystenci, pracownicy biblioteki i obsługi. Łącznie 42 osoby.
Druga fala represji rozpoczęła się w czerwcu 1982 roku i częściowo wiązała się z pierwszą. Zwolniono wówczas z pracy na wszystkich wydziałach naszej uczelni kilkadziesiąt osób. Formalnie rzecz biorąc, podstawą tej decyzji był niedostateczny rozwój naukowy lub też - jak to sformułowano - "negatywne oddziaływanie wychowawcze na studentów". Nie ulega dziś - z perspektywy minionych lat - wątpliwości, że motywacje powyższe miały charakter pretekstowy, a podstawą zwolnień była działalność związkowa i niezależność poglądów usuwanych osób.
Sprawa ta wymaga dziś jednoznacznego rozstrzygnięcia. Obecnie po zakończeniu obrad "okrągłego stołu" i oficjalnej akceptacji różnego rodzaju pluralizmów w życiu społecznym, trzeba powiedzieć otwarcie, że skrzywdzonym moralnie i materialnie pracownikom naszej uczelni należy się moralna satysfakcja. Dlatego żądamy:
Spełnienie powyższych żądań stanowi minimalny wymóg sprawiedliwości społecznej i godności nauki. Jest też niezbędnym warunkiem integracji społeczności akademickiej naszej uczelni w przełomowym dla kraju momencie, który wszyscy teraz przeżywamy.
Stanisław Lizer uhonorowany medalem "Solidarności" |
Dzisiaj nad stocznią i nad miastem, które przyniosło powiew wolności, królują trzy krzyże i kotwice - symbol przybitej do krzyża nadziei, a u ich stóp - rzeźby przypominające wydarzenia sprzed lat i słowa Czesława Miłosza:
Który skrzywdziłeś człowieka prostego,
śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
(...)
nie bądź bezpieczny
Pomnik utrwala tamto wydarzenie, chroni je przed przemijaniem, ale równocześnie promieniuje przesłaniem, daje świadectwo wielkości człowieka, która buduje się nawet w tragedii.
Opracowały:
EWA ŻURAWSKA
GRAŻYNA PASTERNA
MIROSŁAWA KUCHARCZAK