Kilka lat temu pewien naukowiec obwieścił, że żyjemy w Polsce w kulturze narzekania, a nawet wygłosił na ten temat referat, który później opublikowano. Odkrył w ten sposób Amerykę, gdyż nie od dziś wiadomo, że jeśli spotka się dwóch (a trzech już na pewno) Polaków, rozmowę rozpoczną od utyskiwania: a to na pogodę, a to na własne zdrowie, sytuację polityczną, niskie zarobki, własny podły nastrój, Bóg wie co jeszcze, w zależności od miejsca i sytuacji, w jakiej spotkanie to się odbywa.
Jeśli się jednak śledzi uważnie różne doniesienia medialne, można odnieść wrażenie, że zagnieździła się w nich kultura inna, którą nazwałbym kulturą szczycenia się. W odróżnieniu od uprzednio wspomnianej, ta jest atrybutem przede wszystkim instytucji publicznych i osób, wypowiadających się w imieniu tychże instytucji. Polega ona, mówiąc w skrócie, na przypominaniu i publicznym podkreślaniu, że jakaś postać, która stała się znana w świecie, ma ścisły związek z naszą miejscowością, ulicą, instytucją, krajem. Nie byłoby w tym oczywiście nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że ów związek często bywa tylko symboliczny i mało znaczący dla drogi życiowej delikwenta. To na przykład noblista, który wprawdzie urodził się w naszym mieście, ale mieszkał w nim tylko trzy lata i w wieku wczesnodziecięcym wyjechał w świat. To wynalazca kremu światowej marki, co mieszkał kilka lat w naszym regionie, zanim wyjechał pobierać nauki, które go doprowadziły do owego wynalazku. To "największy śląski poeta" XIX-wieczny, który prawdopodobnie nigdy nie miał okazji sobie uświadomić, że jest poetą śląskim. To sportsmenka, która wprawdzie w mieście się urodziła i ma tu nawet przystanek autobusowy, nazywany jej imieniem, ale żeby uprawiać sport, musiała stąd wyjechać do miasta innego. To satyryk, któremu przydarzyło się w naszym mieście urodzić, ale dziś jego z nim związki to tylko okazjonalne wizyty z dobrze opłacanymi odczytami lub udział w jury różnych konkursów (takoż honorowany, oczywiście). To laureat nagrody literackiej, o którym pisząc, podkreśla się, że jest absolwentem naszego uniwersytetu (co jest prawdą, ale prawdą jest też, że doktorat woli on robić w Krakowie). Kiedy w lokalnej prasie czytam o planowanym występie jakiejś śpiewaczki, prawie zawsze znajduję w anonsie, niby przypadkiem, napomknięcie o tym, że ostatnio śpiewała ona (lub wkrótce zaśpiewa) w Carnegie Hall albo w Olimpii, a w Bayreuth, a jeśli nie, to chociaż w Filharmonii Krakowskiej. Trąbi się o tym, że lokalna orkiestra symfoniczna wyjedzie na tournee po Niemczech, tak jakby było coś dziwnego w tym, że orkiestra tej rangi spędza długie miesiące na zagranicznym tournee.
Inna strategia polega na sztucznym "spolszczaniu"
Rys. Marek Rojek |
Podłoże tego nasilającego się zjawiska wydaje się łatwe do określenia. Z jednej strony składa się na nie chęć (jednostek, społeczności) wyróżnienia się z tłumu, zwrócenia na siebie uwagi, np. promocji miasta, gdy już nie wystarczy sama informacja, że nocował tu Napoleon (ktoś dowcipny rzekł, iż jeśliby Napoleon rzeczywiście miał spędzić po jednej nocy w każdej z miejscowości, która się takim faktem chlubi, nie starczyłoby mu już w życiu czasu na nic innego, zwłaszcza zaś na operacje wojenne, które okryły go chwałą, a potem stały się przyczyną jego upadku) lub Sobieski w drodze do albo z Wiednia. W epoce wszechmocnej reklamy i public relations każdy sposób na przyciągnięcie uwagi jest dobry. Po drugie, wchodzi tu też w grę tendencja do poprawy własnego samopoczucia, podwyższenia własnego statusu za pomocą takich czynników, które, jak mniemamy, wzmacniają nasz prestiż w oczach innych. Nasz, czyli jednostek, ale przede wszystkim społeczności, narodu. Wprawdzie w piłce nożnej drużyna polska nie ma sukcesów, ale za to nasz człowiek ogrywa wszystkich w Bundeslidze i strzela tony bramek (a przy tym Niemiec pogimnastykuje sobie język: "Kschi-no-weck? - jak się to, do cholery wymawia?"). W hokeja na lodzie leją naszą reprezentację nawet Kazachowie, ale za to przedstawiciel naszego narodu zdobył (jako jeden z drużyny) Puchar Stanleya. Myślenie takie poprawia samopoczucie i podnosi nasz status - przynajmniej w naszych własnych oczach.
Nie przytaczam tych wszystkich faktów, by ganić lub się naśmiewać. Przeciwnie, uważam, że umiejętne szczycenie się jest cnotą społeczności, a im więcej jest rzeczy lub osób, którymi dana grupa może się poszczycić, tym lepiej. Dlatego na koniec chciałbym wnieść swój wkład do kultury szczycenia się. Otóż lat temu już kilkanaście miałem zaszczyt uczyć leksykologii z leksykografią (to taki przedmiot na I roku filologii polskiej) młodą damę, która później "zagrała jedną z głównych ról" (jak przeczytałem na stronie internetowej szkoły aktorskiej, gdzie owa młoda dama, opuściwszy przedwcześnie naszą Alma Mater, kontynuowała edukację) w filmie "Psy 2". Była to rola panienki, którą Bogusław Linda odkupił na Bałkanach z rąk partyzantów bodaj za skrzynkę whisky, ale która, mimo takiego podejrzanego pochodzenia, inaczej niż zwykle kobiety w filmach Pasikowskiego, wytrwała w wierności głównemu bohaterowi do końca i pomagała mu lizać rany, gdy w samotnej walce "wyeliminował" wszystkich swoich przeciwników. Nie wiem, czy była to rola "jedna z głównych" (w tym filmie znalazłyby się "główniejsze"), ale z pewnością zasługująca na uwagę. Fakt jednak, że ta młoda aktorka rozpoczęła swoją edukację w Uniwersytecie Śląskim, jak myślę, powinien być przypomniany. I mój skromny udział w jej edukacji też.