Verba volant, scripta manent (Słowa ulatują, pismo pozostaje), Akurat! Nic bardziej mylnego, zwłaszcza teraz, gdy cała literacka Polska debatuje nad miejscem spoczynku archiwum Zbigniewa Herberta. Uleci za ocean, czy pozostanie w kraju? Wolą poety było, aby rękopisy i dokumenty przekazano po Jego śmierci do Beinecke Library w USA. Wszyscy w zasadzie zgadzają się z tym, by owa decyzja została uszanowana. Nie wiadomo jednak, kiedy poeta ów zamiar wyraził? Czy - jak to sugerował syn Herberta - miało to miejsce jeszcze w czasach PRL-u? Czy dziesięć lat później? A to bardzo istotna cezura.
Beinecke, to dość ekskluzywne Powązki albo nawet P?re Lachaise dla literackiej spuścizny.
Rys. Marek Rojek |
Tak czy inaczej, zapiski poety, jeśli nawet ulecą, to przecież pozostaną, na dodatek objęte troskliwą konserwatorską opieką, na co w kraju (gdy tylko ucichną toczące się właśnie na ten temat rozhowory) nie ma raczej co liczyć. Ostrzeżeniem niech będą losy archiwum Antoniego Słonimskiego, roztrwonionego po śmierci Karola Estreichera, który sprawował nad nim opiekę.
Gorzej z rękopisami, których w ogóle nie ma! A nie ma dlatego, że "inżynierowie dusz ludzkich" zagonili swe muzy do komputerowej klawiatury. Literaturoznawcy i krytycy biją na alarm w tarabany: Niewiele po naszych współczesnych pozostanie! Jeden może Tadeusz Różewicz dba o swoje szkice i brudnopisy. Pozostali wyrzucają lub z premedytacją (W. Szymborska) niszczą. Pomijam już fakt, iż bezpowrotnie tracimy szansę na uchwycenie in statu nascendi aktu twórczego, to jeszcze na dodatek komputerowa sterylność stwarza mylne pozory łatwizny, z jaką pisarzom przychodzi zmaganie się z nie zawsze płodną wyobraźnią. Jeszcze parę lat, a uczniom zaświta w głowach myśl, iż cała ta współczesna literatura powstała na bazie jakiegoś programu komputerowego. Zresztą czytając niektórych autorów mam niejasne przeczucie, że taki program faktycznie istnieje.
Kiedy przejrzy się artykuł Bartosza Marca ("Akt zanikający", Rzeczpospolita 13.10.04., s.A11) traktujący o nonszalancji - trudno znaleźć bardziej odpowiednie słowo - z jaką twórcy traktują swoje rękopisy, to ogarnia człowieka smutek i żal. Głowacki - wyrzuca. Kapuściński - nie dba. Hartwig - niszczy. Myśliwski wprawdzie zbiera, ale "Nagi sad" spalił. Po innych pozostaną komputerowe wydruki. Mam wrażenie, że za jakieś sto lat przetrwają po nas jedynie notatki pisane dla i przez służby specjalne. Może się mylę, czego dowodzi trwałość materii równie podatnej na zniszczenia, jaką jest malarskie płótno. Mimo wandali i pożarów, wojen światowych, wizyt Hermana Göringa, krakowskich złodziei i łatania magnackich budżetów wyprzedawaniem co cenniejszych dzieł, coś jednak pozostało. Mało tego, co jakiś czas odnajduje się obraz od lat uznawany za "bezpowrotnie zaginiony". Parafialny El Greco okazał się być autentykiem. Poszukiwany od lat "Chłopiec niosący snop" Gierymskiego wisiał sobie spokojnie na ścianie. Czekam teraz, aż jakiś złodziejski kolekcjoner ujawni w testamencie fakt posiadania "Portretu młodzieńca" Rafaela. Podobnie jak ja, myśli dyrekcja Muzeum Narodowego w Krakowie, trzymając dlań wolne miejsce. Szkoda jednak, że trwa to tak długo. Wielu dzieł mogę w ogóle nie obejrzeć, bowiem ich właściciele wolą nie ujawniać tak cennych pamiątek. I tu niestety przyszła pora na smutną konstatację: Zmarł Jerzy Duda-Gracz. Wspomnienie o Nim powinno wyjść spod pióra człowieka bardziej ode mnie kompetentnego. Jeśli jednak pozwalam sobie na krótką refleksję o tym wielkim Artyście, to dlatego, że chciałbym opowiedzieć historię pewnego obrazu Dudy-Gracza, którego losy są (przynajmniej dla mnie) nieznane. Miałem kiedyś zaszczyt gościć u profesora i On to opowiedział mi tę anegdotę, więc za autentyczność mogę ręczyć.
Działo się to gdzieś bodaj w latach 60. Jerzy Duda-Gracz porzucił właśnie atrakcyjną synekurę, jaką było wystawanie przy desce kreślarskiej w dyrekcji PKP. Postanowił utrzymywać się wyłącznie z pracy twórczej. Nie ma wyjątków od tej reguły, która każe młodym artystom borykać się z brakiem gotówki. Podobnie było i w tym przypadku. Znajomi oczywiście podrzucali jakieś zlecenia, ale nie było tego dużo. Pewnego dnia odwiedził jednak Dudę-Gracza prawdziwy miłośnik sztuki i poprosił o wykonanie (na podstawie fotografii) portretu żony, co miało być prezentem, na którąś tam rocznicę ślubu. Jak to bywa zwykle z pracami wykonywanymi z przymusu, odkłada się je na ostatnią chwilę. Tak też zrobił i profesor. Kiedy do terminu odbioru portretu pozostał tylko jeden dzień, Duda-Gracz rzucił się w wir pracy. Rano portret był gotów i, by płótno należycie wyschło, wystawiony został na balkon. O umówionej porze solidny zleceniodawca zjawił się po odbiór. Kiedy artysta wyszedł na balkon i zobaczył swoje dzieło, przybrał pozę, której autorstwo przypisuje się żonie Lota. Otóż korzystając ze słonecznego poranka teściowa profesora wywiesiła pościel w celu jej przewietrzenia. Z poduszek posypało się trochę pierza i oczywiście skwapliwie osiadło na portrecie, przyklejając się na amen do świeżej farby. Pierwszą myślą Dudy-Gracza było przełożenie nogi przez barierkę balkonu, by oszczędzić sobie wstydu, bo los zaoszczędził Mu już materialnych walorów. W końcu zdesperowany chwycił portret i wtargnął do pokoju. Klient obraz spokojnie obejrzał, baz zmrużenia powiek wyraził nawet zdawkową pochwałę, co do podobieństwa małżonki. W końcu jednak, niemal szeptem zapytał - Czy te piórka faktycznie są tam konieczne? Wtedy to - jak opowiadał artysta - rozwinąłem cały mój talent oratorski: Mówiłem o celowej trójwymiarowości portretu, o technice kolażu i w ogóle o nowych trendach sztuki współczesnej. Pod wpływem tych argumentów, klient potulnie odliczył umówioną kwotę i zabrał obraz. Może wisi teraz gdzieś na honorowym miejscu i prezentowany jest z dumą jako "wczesny Duda-Gracz", a może rodzina wstydliwie schowała go za szafę? Przed historykami sztuki trudne zadanie odnalezienia "pierzastego" portretu.
A Panu Profesorze życzę, by do eksperymentów używał Pan sobie do woli dobrej jakości anielskiego puchu. U nas - nawet po znajomości - nie do dostania.