KAZIMIERZ KUTZ
Wykład Senatora RP, Kazimierza Kutza
Uniwersytet Śląski, Aula im. K. Lepszego
12 kwietnia 1999 roku
Dobry wieczór Panie Rektorze,
Szanowni Państwo,
Panie i Panowie,
Mimo że to hasło jest takie ogólne i wbrew pozorom może mniej będę mówił o polityce, chociaż może trochę, a bardziej nazwijmy to dosyć nie po uniwersytecku, o moim "strupie" związanym z Polską dlatego, że każdy rozgarnięty Ślązak w każdym razie jeszcze z mojego pokolenia, będzie jednak do końca życia musiał prowadzić pewien rachunek z Polską. Ale za nim co, chciałem - bo tutaj padło słowo Bieniek - kilka dobrych lat temu, a może kilkanaście, tak jak to było w zwyczaju mojego pokolenia, może i tych co żyli przede mną - i byli propolscy - to od czasu do czasu żeby się inhalować, robili sobie wycieczkę. Był to zawsze, albo Wawel, albo Jasna Góra i ja też jak miałem okazję - to nawet było bezwiednie - będąc w Krakowie same nogi prowadziły na Wawel; w to niezwykle magiczne miejsce i wcale nie szedłem tam po to żeby się lepiej czy gorzej się czuć Polakiem czy Ślązakiem, tylko jakoś tak było samoistnie. I właśnie kiedyś tak sobie szedłem po tej pochylni i usłyszałem, że ktoś z kimś rozmawia po niemiecku. Odwróciłem się: szedł jakiś starszy Pan, łysawy, i drugi, młodszy człowiek, który szedł z nim i powiedział: "O Pan Kutz ! A to pan Bieniek!". Widzę, że Bieniek też idzie, mimo że migrant ze Śląska, pisarz niemiecki, też ma w sobie tą potrzebę. A w ten sposób go poznałem. Oczywiście ja znałem jego książkę, on może widział jakiś mój film i myślę, że w tym dziwnym fakcie - bardzo niezwykłym, musicie przyznać - jest coś bardzo ważnego.
Dzisiaj miałem spotkanie ze studentami reżyserii Waszego Uniwersytetu, i
miałem im powiedzieć, na czym polega sztuka reżyserska. Jest oczywiście bardzo
trudno młodym ludziom, którzy mają dziewiętnaście, dwadzieścia lat wytłumaczyć co
to jest; ja nie wiem czy to w ogóle jest do wytłumaczenia, dlatego że można mówić
o rzemiośle, ale sztuki - a reżyseria jak każdy zawód może być sztuką - jej w istocie
nauczyć się nie można.
Więc powiedziałem im, aby zacząć myśleć o sztuce, to
trzeba możliwie wcześnie znaleźć ideę dla siebie na całe życie, że im wcześniej to
następuje - a w uczelni artystycznej zwłaszcza - to można, zmierzając po ścieżce
zawodowej, dojść do sztuki. I nie idzie tu o ideę egoistyczną, ale ideą związaną
jednak ze społeczeństwem z jego problemami.
Słowem trzeba odkryć dla siebie
jakieś zaklęcie, jakiś wielki cel, do którego się powinno zmierzać, ponieważ
obowiązkiem każdego młodego człowieka nie zależnie co studiuje jest zmierzanie do
swojego arcydzieła.
Każdy człowiek ma w sobie pokrycie na arcydzieło; to może być: komin, stół,
bułka, kościół, film, książka - to jest obojętnie. Słowem mówiłem, że trzeba w sobie
wychować autentyczne, nazwijmy to, "nawiedzenie". Moim nawiedzeniem - moim
"strupem" - jest Śląsk.
To jest choroba, i to jest moja religia. W każdym razie to mi
zastępuje religię i bierze się właśnie z wielkiego kompleksu Śląska i Ślązaków jako
sieroty historycznej, która już w średniowieczu straciła kontakt z Koroną i przez
wieki pędziła swój dziwny los. W odcięciu od innych regionów polskich została
właściwie zapomniana, gdzieś tam zastygła w swojej starej kulturze, w swoim starym
języku i przetrwalnikowo dotarła na marginesie - zwłaszcza w ostatnich setkach lat
państwa niemieckiego - do naszej współczesności; w dziewiętnastowiecznym tyglu
narodowościowych przemian europejskich, w rozwoju świadomości państw. W tym
tyglu i kotle również odrodziła tęsknota na Śląsku za Polską. A potem kiedy powstało
państwo polskie, Polska jawi się nagle jako marzenie osiągalne. Ale dawniej, nawet
gdy jej przez dwa wieki nie było na mapie to ona była, bo działali wielcy artyści,
którzy podtrzymywali jej ducha, rządzili duszami Polaków. Ale Śląsk - dawno
nieobecny - bez swoich elit, był poza tymi procesami. Polska odwrócona plecami do
rubieży zachodnich, żyła swoją polsko-rosyjską problematyką.
Jej zmarnowanym
heroizmem, powstaniami, Sybirem... Śląsk był tylko jedną z tras w licznych
emigracjach, powstańczych ucieczkach. U wielu ludzi piszących - w tym także u
najwybitniejszych - znajdujemy notatki, które poświadczają dziwienie, że żyje tutaj
narodek, który mówi jeszcze po polsku. Również, kiedy na Śląsku uformowała się
pierwsza formacja cywilizacji przemysłowej to różni ludzie, którzy gdzieś tam w
Polsce próbowali unowocześniać gospodarkę, inwestowali w przemysł lokalny, to
przyjeżdżali tutaj na zwiedzanie. Oglądali najnowsze maszyny parowe, a przy okazji
odkrywali miejscowy narodek, który - już nie na łonie natury - ale hutach i
kopalniach pracował; jako najtańsza siła robocza.
I kiedy w końcu państwo polskie powstało, Ślązacy trzema powstaniami rwali
się ku Polsce. Dzięki tym plebejskim zrywom prawie cały Okręg Przemysłowy Śląska
stał się częścią państwa polskiego. Ślązacy po wiekach spełnili swoje marzenie i
osiągnęli swój ukochany raj, który nazywał się - Polska. Nie mając o Polsce w
ogóle pojęcia.
Kiedy odbyła się pierwsza sesja Sejmu Śląskiego w 1922 roku i na tę
uroczystość przyjechał Premier, to ówczesny marszałek Sejmu Śląskiego kończąc
swoje przemówienie powiedział dowcipnie - ale i dosadnie - "Panie Premierze, w tej
uroczystej chwili chcę Panu przyrzec, że my tu na Śląsku nauczymy się ładnie mówić
po polsku, a wy za to nauczycie się od nas pracować". Myślę, że są to słowa do
dzisiaj nadal aktualne. I potem nastąpiło coś, co nastąpić musiało, jak to przy każdym
ludowym marzeniu zrealizowanym ma miejsce.
Ślązacy zaczęli przeżywać
narastający z latami zawód dlatego, bo inaczej wyobrażali sobie Polskę.
Na swoją
miarę - bardzo praktyczną i na co dzień rozpoznawalną. Byli prostolinijni, naiwni,
nieco inaczej wierzyli w Boga. Dla nich słowo to jest słowo, praca to jest praca, czyn
to jest czyn. Marzyli także - a może przede wszystkim - o tym, aby nareszcie być u
siebie. Ale rodzima elita Śląska, choćby ta powstańcza była, niewiarygodnie mała.
Ludzie, którzy powstania wymyślili i je potem realizowali była znikoma. To kilkunastu
akademików na Uniwersytecie Wrocławskim, którzy przez to w Wehrmachcie mieli
status oficerski, i jak się wojna skończyła wiedzieli najlepiej, że jest jedyna pora aby
wyrwać Śląsk Niemcom. Ale stanowili garstkę. Dlatego polityczno-administracyjny
aparat musiał być znowu importowany. Powstało nareszcie polskie szkolnictwo i w
związku z tym musieli pojawić się z Polski nauczyciele. Szkołę była wielkim
pragnieniem. Ślązacy mogli od biedy pracować w urzędach gminnych, bo mieli
swoją samorządność, swoje lokalne instytucje. Ale to trwało zaledwie cztery lata: do
zamachu majowego. Po nim przyszedł tutaj namiestnik Piłsudskiego - który
osobiście miał na pieńku z Korfantym - po to, by oczywiście przejąć władzę i odciąć
zaplecze Korfantego w jego miejscu historycznego działania. I zaczął się wielki
dramat ; ci Ślązacy, którzy stali po stronie Korfantego byli odsuwani od wszystkiego.
Stawali się obywatelami dla ówczesnego państwa nie za dobrze widzianymi. Ta
praktyka odsuwania Ślązaków od wszystkiego po 1926 roku, potem przez okupantów
i w czasach powojennych przez komunistów trwała właściwie do 1989 roku. Na dobrą
sprawę to odsuwanie Ślązaków na drugi plan i traktowanie ich jako obywateli
gorszych, drugiej kategorii, było elementem stałym od niepamiętnych czasów.
Jednak to "odsunięcie" przed wojną było najdotkliwsze. Dlatego łatwo dziś
zrozumieć, dlaczego przed wojną nie powstał Uniwersytet na Śląsku. I dlaczego tak
późno powstał po wojnie. Śląsk, w sytuacji w której Polska przed wojną i po
wojnie była państwem biednym albo zniszczonym, wyznaczała Śląskowi rolę
głównie siły roboczej, wehikułu pracy, by Państwo mogło się odbudowywać, bądź
rozwijać. Ślązacy mieli pracować, i tylko pracować, by pomnażać dochody Państwa.
Myślę, że kompleks sieroctwa historycznego i traktowania sierocego - a więc
nie spełnienia - był elementem na tej ziemi stałym i najdotkliwiej odczuwalnym
przez Ślązaków propolskich; przez polski żywioł powstańczy. I ja pochodzę właśnie
z tego żywiołu. Toteż kiedy poszedłem na te zwariowane studia to z czasem
zrozumiałem, że właśnie ta sprawa, ta szczelina czy ta szyba, która istnieje między
Śląskiem a Polską jest najważniejszą rzeczą, którą muszę opukiwać i że jest to moje
przekleństwo. Że jest to mój wrzód, ale i wielka osobista sprawa. Będąc człowiekiem
z powstańczej rodziny bardzo wcześniej uzmysłowiłem sobie, że jest to mój
największy obowiązek, jakby obywatelski, a jednocześnie obowiązek artystyczny. Bo
w związku z tym co tutaj mówiłem Śląsk stał się pustą kartą w polskiej kulturze.
To
jest wielki niemy, nieobecny stwór. Bo nie mógł być inny. Albowiem wszystkie
państwa, które tutaj rządziły nie dopuszczały z przyczyn dla Państwa utylitarnych do
powstania elity polskiej rodzimej; a jeśli się rodziła to musiała się germanizować.
Dlatego bardzo wielu Ślązaków dochodziło do wielkiego znaczenia, osiągnięć w
nauce, literaturze, ale już nie dla Śląska i nie dla Polski.
Poruszane tu problemy stały się z czasem moją główną sprawą.
Wyjeżdżałem ze Śląska z poczuciem upośledzenia, upokorzenia.
Niedowartościowania. Wstydziłem się, że jestem ze Śląska. Wydawało mi się, że
wszystko na nim brzydkie, bardzo nie podobali mi się ci moi ziomkowie z tą swoją
potulnością, z tą swoją niemą zgodą na wszystko, ze "zmuzułmanieniem"
duchowym, z tym zamknięciem się w swoich familiach, familokach, osiedlach. I ta ich
zgoda na to nieustanne poddaństwo.
Wydawało mi się, że pochodzę jakby z
murzynów współczesnych, niewolników ciężkich robót, którzy wszystko pokornie
znosili. Wprawdzie między sobą wszystko komentowali, ale nigdy tego nie wynosili
na zewnątrz. Nie zrzeszali i nie buntowali się. To trwające upokorzenie, że się było
Ślązakiem towarzyszyło mi przez wiele lat studiów i po studiach.
Było ciężarem
wewnętrznym, skazą intymną, która różniła mnie od wielu ludzi. Ale dzięki temu
wszystkiemu miałem dystans do wszystkiego. Byłem wyobcowany - tam w Polsce,
jak się tutaj mówi - i wiedziałem, że pierwszym moim nakazem było, żeby się w tej
Polsce odnaleźć, żeby, korzystając z dobrodziejstwa, że mogę studiować, do czegoś
dojść. Żeby pokazać że się do tego nadaję, że mogę się sprawdzić. W pierwszym
etapie sprowadziło się do tego, że nieprawdopodobnie intensywnie się uczyłem.
Żyłem z kompleksem człowieka, który mówi gwarą, który mówi źle po polsku, który
jest z rodziny robotniczej, który dostawał raz na miesiąc najgorsze paczki z domu
[dostawałem kilo łoju, cebuli i czosnku na miesiąc], bo na więcej nie było rodziny
stać. Ale wiedziałem, że muszę walczyć o to, żeby zdobyć ten cel, żeby skończyć
studia, i być może zostanę w końcu kimś, a wiedziałem, że wchodzę w oryginalny i
trudny zawód, w którym będę samotny. Bo wtedy na studiach Ślązak był
ewenementem. Tak jak pamiętam, przez te cztery lata, kiedy chodziłem do Łódzkiej
Szkoły; to Ślązaków może było trzech albo czterech, więc relatywnie bardzo mało, a
i tak wszyscy się kamuflowali.
Kiedy w tym trudnym zawodzie osiągnąłem pewne wyniki, okazałem się
przydatny i znalazłem swoje miejsce, wcale nie pomiędzy gorszymi, wtedy właśnie
nadciągnął kryzys. Tam, w Warszawie, osiągnąłem szybko i stosunkowo łatwo
dobrą pozycje w zawodzie i środowisku intelektualnym, ale okazało się z czasem, że
tak naprawdę nie mam wiele do powiedzenia. To co miałem do powiedzenia,
powiedziałem w pierwszych filmach. I po jakimś czasie znalazłem się na własnej
mieliźnie. Stwierdziłem, że władowałem się może w zabawne życie. Interesujące
dlatego, że żyć w środowiskach artystycznych, w Warszawie między pisarzami było
bardzo pięknie; poznałem fantastycznych ludzi, ale coraz bardziej zdałem sobie
sprawę ze swojej jałowości. I wtedy, przeżywając głęboką depresję, wróciłem
pokornie - po dwudziestu latach - z powrotem. Do punktu wyjścia. Już nie do
Szopienic, ale do Tych, bo tam rodzina się przeprowadziła, i postanowiłem - że tak
powiem - zacząć życie od nowa.
Stanął przede mną problem Śląska i Polski,
ponieważ są to dwie rożne sprawy - dla mnie istnieją nadal - i wiedziałem, że muszę
się zmierzyć z tym obrzydliwym Śląskiem, z jego pejzażem, architekturą, i ludźmi.
Muszę się z nim zmierzyć i w sensie zawodowym, i rozprawić się w świadomości
ogólnej. A co za tym idzie i w świadomości artystycznej. Byłem człowiekiem już mniej
więcej dorosłym. Zrozumiałem, że droga do odrodzenia wiedzie przez trakt, który
wytyczyło poprzednie pokolenie. Skoro ojciec fizycznie przyłączał Śląsk do Polski, to
moim obowiązkiem jest po prostu robić to samo, tylko w sferze duchowej.
Toteż wziąłem się za to zborne dzieło i w efekcie wyartykułowałem swoją
miłość do Polski i "wyrzygałem" - za przeproszeniem - cały ten mój drut kolczasty,
który leżał mi na żołądku, śląski drut. I z tej energii powstało kilka filmów.
Ogólnie, te
moje śląskie filmy uważane są przez krytyków i przez ludzi, za filmy przyzwoite.
Dzięki nim Ślązacy dostali ode mnie sporą dawkę życiodajnych "witamin", które
pomogły wyprostować im plecy. A w Polsce bardzo wiele osób do dzisiaj patrzy na
Śląsk przez moje filmy.
Toteż kończąc chcę powiedzieć, że dobrze jest mieć problem diabelski,
straszny jak ta materia dramatyczna, która nadal leży między Śląskiem a Polską, ale
mam też nadzieję, że w Polsce dzisiejszej, w której Ślązacy nareszcie czują się
równouprawnieni, te problemy, te wielkie dylematy będą kontynuowane przez moich
następców, którzy - mam nadzieję - wyrastają na Waszej Uczelni.
Dziękuję.