Kolejka po emocje


Donald Tusk bywa małostkowy i mściwy… Tak ostatnio powiedział o premierze Paweł Piskorski. Trudno śledząc na bieżąco kampanię, rozpętaną przez media, nie przyznać Piskorskiemu choć częściowo racji. Ledwo bowiem pani Fotyga i prezes Kaczyński chlapnęli coś niezbyt mądrego o naszym rzekomym zniewoleniu, to w odwecie już następnego dnia premier postanowił zlikwidować dopalacze. Aleksandr Makiedonskij gieroj, no zaczem że stulja łomat? Decyzja ta rykoszetem trafiła w zapalonych „kolekcjonerów”, głównie w wieku przedpoborowym, rzucając teraz tę młodzież na pastwę browarów, oferujących oszołomienie może mniej gwałtowne, ale za to moczopędne. I słusznie, bo jak mawiał Jonasz Kofta: Staczać się trzeba powoli, żeby starczyło na całe życie.
Jeszcze do niedawna szukający dodatkowych podniet mieli eleganckie urządzenie stymulujące różne dziwne – jak się okazuje – stany. Reżyser Lech Majewski wspominał, jak to swojemu gościowi – cudzoziemcowi, i też reżyserowi (więcej danych osobowych nie ujawnił) – zafundował przejazd kolejką linową „Elka” w chorzowskim parku. Po opuszczeniu krzesełka ów artysta nie krył swojego oszołomienia, komentując przejazd mniej więcej tak: – Coś niezwykłego. Płynąłem w powietrzu pomiędzy konarami drzew, nad lwami, nosorożcami, antylopami, patrząc na nie z niecodziennej perspektywy. Stary (to do Majewskiego), takie odjazdy do tej pory miewałem tylko po prochach.
Ja jednak daleki jestem od zachwytów nad taką formą oszałamiania się. Mimo iż podobno jest ona przyjazna dla organizmu i otoczenia. Przed wielu laty podczas hucznie obchodzonego Octoberfest w Monachium, zostałem na siłę zaciągnięty na kolejkę typu rollercoster. Chociaż bohatersko stawiałem czoła przemocy – uczepiony dwóch kufli, które w tamtejszym wydaniu swoją wagą i pojemnością stanowią doskonały punkt zaczepienia – musiałem ulec. Rollercoster miał trzy pętle i sam ich widok oraz nieludzkie ryki i piski, które stamtąd dochodziły, utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie jest to zajęcie, o jakim marzy człowiek mający nadzieję umrzeć we własnym łóżku. Oczywiście, dla kogoś relaksującego się w urwanej, pędzącej w dół windzie to rzeczywiście wspaniała zabawa. Ja zaś wchodząc na trzeci stopień domowej aluminiowej drabinki, nie zapominam o zabraniu czekana, liny asekuracyjnej i zaprzyjaźnionego Szerpy. Jakoś to jednak przeżyłem, a to głównie dzięki komendzie wydanej przez barczystego niemieckiego porządkowego (z takimi rozkazami się nie dyskutuje) bym okulary schował do kieszeni. Nie dość, że mało co widziałem, to na dodatek cały czas musiałem pilnować tych cholernych okularów, by nie wypadły mi z kieszeni podczas uroczego wirowania do góry nogami. O zachowaniu na swoim miejscu żołądka też myślałem. Przeżyłem i proszę pogardliwie nie kpić z mojego wyczynu. Na drugi dzień monachijski „Bild” informował z dumą o pierwszym śmiertelnym wypadku na rollercosterze, którego ofiarą padł jakiś tamtejszy kardiolog (!). Jego serce widocznie za nic miało tę profesję i wysiadło wcześniej, niż uczynił to właściciel. Oszałamiania się kolejkami szczerze więc odradzam. Moje pokolenie połowę swego życia w okresie PRL spędziło w różnorakich kolejkach, a konsekwencje powstałego u wielu na tym tle oszołomstwa ponosimy wszyscy do dzisiaj.
 

Ten artykuł pochodzi z wydania: