29 lutego 1976 roku przypadał w niedzielę. Przypomniało mi się to zupełnie niedawno. Tamtego dnia usłyszałem przypadkowo w wiadomościach radiowych (a może w dzienniku telewizyjnym), że 29 lutego jest dniem szczególnym, bo pojawia się w kalendarzu raz na cztery lata, a tegoroczny (tzn. ten z 1976) jest jeszcze bardziej szczególny, bo przypada w niedzielę. Następnym razem - głosił spiker - z taką koincydencją będziemy mieli do czynienia dopiero za dwadzieścia osiem lat, czyli 29 lutego 2004 roku. Informację tę przyjąłem wówczas z pewnym przejęciem, bo dwadzieścia osiem lat i rok 2004 to dla ucznia szkoły podstawowej, którym wówczas byłem, perspektywa rzeczywiście niebywale odległa i właściwie niewyobrażalna. Skłonny byłem nawet uwierzyć, że przeżywając 29 lutego w niedzielę jestem świadkiem czegoś wyjątkowego, choć sprawdzając w tzw. kalendarzu stuletnim (była to tabelka z tajemniczymi cyframi, na podstawie której, dokonując pewnych wskazanych operacji i obliczeń, można wskazać, na który dzień tygodnia przypadnie konkretna data) rychło się przekonałem, że każdy następny 29 lutego przypada w kolejnym dniu tygodnia, w związku z czym co dwadzieścia osiem lat mamy 29 lutego w poniedziałek, wtorek, środę, itd., w zasadzie nie należałoby więc z wiadomości o tym, że przypada w niedzielę co dwadzieścia osiem lat, robić żadnej sensacji, no chyba że niedzielę uznamy za dzień wyjątkowy, bo świąteczny (a trzeba pamiętać, że nie było wtedy jeszcze wszystkich wolnych sobót; tylko jedna w miesiącu).
I oto, gdy piszę te słowa, dzień 29 lutego 2004 roku nie jest już żadną mglistą przyszłością, ale niemal teraźniejszością, a gdy je czytelnik ujrzy w druku, ta data będzie jeszcze bliższa. Dzięki temu, że przypomniałem sobie ten nieznaczący, wydawałoby się epizod z dzieciństwa (swoją drogą, zadziwiająca jest pamięć ludzka, która takie fakty przechowuje, dla nas zupełnie nieświadomie, by je ujawnić w nieoczekiwanej chwili pod wpływem jakiegoś pozornie błahego zdarzenia, wrażenia, widoku), nagle uświadomiłem sobie, że oto dożyłem przyszłości, znalazłem się w czasach, o których już w swoim życiu myślałem jako o zbyt odległych, by w ogóle cokolwiek dokładniej o nich myśleć.
Potem zaraz przyszło mi na myśl, że pozostawiłem za sobą jeszcze jedną ważną datę, a mianowicie 13 września 1999 roku (wtorek), kiedy to, zgodnie z założeniami serialu "Kosmos 1999", wyświetlanego wówczas raz w miesiącu, właśnie w wolną sobotę, gdy na ekranie królowało "Studio 2", miała się zdarzyć "wielka katastrofa nuklearna", a Księżyc miał być "wyrwany z orbity okołoziemskiej i wyrzucony w przestrzeń kosmiczną". A razem z nim - stacja księżycowa Alfa wraz z dzielnymi kosmonautami pod wodzą bohaterskiego komandora Koeniga. Niedokładnie pamiętam, czy wierzyłem wtedy, że w 1999 roku rzeczywiście będzie na Księżycu działała jakaś stacja kosmiczna, że będą w użyciu "pistolety laserowe", kultowa, jakbyśmy dziś powiedzieli, broń astronautów, po naciśnięciu spustu rażąca wroga szerokim strumieniem białego światła i inne kosmiczne gadżety, pokazane w filmie. Ale mogło się to wydawać dość prawdopodobne w czasach, gdy trwały "braterskie" radziecko-amerykańskie loty załogowe, a prasa bombardowała nas wiadomościami o sukcesach w zdobywaniu kosmosu.
A teraz żyję w przyszłości i widzę, że nie ma nic z tego, co zapowiadali scenarzyści filmów science-fiction i inni futurolodzy. Nie ma (i nie było) księżycowej bazy Alfa, "samochodów" fruwających w powietrzu, pistoletów laserowych, wideofonów (nikomu wtedy nie starczyło wyobraźni, by przewidzieć telefon komórkowy i inne cuda techniki, z jakimi się spotykamy dziś), inteligentnych komputerów mówiących ludzkim głosem. Nic nie słychać o upowszechnieniu się hibernacji, choć przecież bohaterowie Seksmisji, grani przez Stuhra i Łukaszewicza, już od kilku lat powinni leżeć w zbiornikach wypełnionych ciekłym azotem i czekać na odmrożenie, które nastąpić by miało gdzieś za trzydzieści lat. Ba, nawet wobec tego, co wówczas wydawało się prawdą, człowiek traci dziś pewność, że się w ogóle zdarzyło. Oto w jednym z czasopism opublikowano artykuł, z którego wynika, że Gagarin nie był wcale pierwszym człowiekiem w kosmosie, ale przynajmniej jedenastym (dziesięć wcześniej wystrzelonych rakiet rzekomo rozbiło się podczas startu albo lądowania, tylko to przemilczano). Jakby tego było mało, w numerze następnym inny autor twierdzi, iż Gagarin w ogóle w kosmosie nie był, albo też może jego lot odbył się trzy dni przed odnotowaną w annałach datą 12 kwietnia 1961. Aż strach w ogóle kupować następny numer, jeśli wyobrazimy sobie, co może napisać kolejny polemista.
Zmiany, jakie zaszły od czasu, gdy 29 lutego poprzednio wypadał w niedzielę, dotyczą sfery życia społecznego, politycznego, standardów codziennego bytowania i szczególnie w naszej części świata mogą być postrzegane jako istotne. Nawet wszak w życiu codziennym pozostają obecne pewne artefakty, z którymi mamy do czynienia niezmiennie od tamtego czasu. Weźmy choćby środki transportu. Gdy w połowie lat siedemdziesiątych odbywałem moją pierwszą podróż żółto-niebieskim wehikułem o symbolu EN-57, czyż mógłbym przypuszczać, że w XXI wieku będzie on nadal podstawą taboru naszych kolei (a stan zużycia kursujących składów pozwala sądzić, że to te same egzemplarze, tylko trzydzieści lat starsze). A tramwaj 105 N? A nieśmiertelne przegubowe ikarusy? A małe fiaty? Czy ktoś w latach mojego dzieciństwa w ogóle mógł sobie wyobrażać, że to wszystko w XXI wieku będzie jeszcze w dość powszechnym użyciu? Że nie zostanie zastąpione przez jakieś poduszkowce, zautomatyzowane koleje podziemne (ta wizja ze "Świerszczyka" z pierwszej połowy lat 70. zrealizowała się w części w postaci metra warszawskiego oraz tajemniczego głosu w co nowocześniejszych katowickich tramwajach który w sposób iście "automatyczny" recytuje: Katowice..... Rondo.... Następny.... przystanek.... Katowice.... Sokolska), nie wspominając już o teleportacji, która to sztuka - gdyby ją opanowano - uwolniłaby nas jednocześnie od problemu budowy autostrad i restrukturyzacji kolei.
Niedawno prezydent USA w imieniu ludzkości ogłosił nowe plany podboju kosmosu. Za nim skwapliwie pośpieszyli przywódcy innych potęg światowych, ogłaszający swoje własne konkurencyjne programy podróży międzyplanetarnych. Może więc baza na Księżycu rzeczywiście powstanie, a z niej już tylko krok do wypadów na Marsa, A więc jest jeszcze szansa, że wizje twórców serialu sprzed trzech dekad się zrealizują, choć nieporównanie później niż przypuszczali.
Proszę w każdym razie pamiętać, że tegoroczny 29 lutego przypada w niedzielę i że jest to okazja, jaka trafia się rzadko. Nie można tego dnia zmarnować, przeżyć byle jak. Następny taki będzie dopiero za dwadzieścia osiem lat, w roku 2032.