Z każdym miesiącem jesteśmy bliżej Europy. I to nie tylko dlatego, że 1 Maja ze szturmówkami i śpiewem na ustach mamy wkroczyć do Unii. Zanim znajdziemy się w Unii, obok Uniwersytetu pojawiło się Uni - Centrum. Teraz więc wiadomo, gdzie jest centrum Uni, na razie przez jedno ,,i", ale ponieważ wiele u nas wskaźników rośnie, to może wkrótce postawimy kropkę nad tym drugim ,,i". Chwilowo okolice centrum są raczej rozbabrane, ale to dlatego, żeby gościom ,,Sky Baru" (rany Boskie, ,,Sky Bar" nad Rawą, kto by pomyślał jeszcze parę lat temu!) oszczędzić widoku katastrofy tektonicznej, która przez dziesięciolecia niszczyła placyk przed Instytutem Fizyki. Jest Uni, jest centrum, trzy piętra parkingów, dziewięć sal kinowych, ,,Sky Bar" - to musimy mieć agorę z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście - z wodotryskiem! Przyjadą biznesmeni, spojrzą spod nieba na przyszłość narodu, która pod fontanną tryskać będzie inteligencją, to zaraz im się przykro zrobi, że tyle pieniędzy marnuje się w ich portfelach. A tam tyle młodzieży, w którą można zainwestować. Miejmy nadzieję, że nie skończy się na tym, iż dadzą młodzieży na kino. Żeby im to nie przyszło do głowy, można by organizować na odnowionym placu sesje posterowe, prezentujące nowe projekty. Jak się tak spojrzy z góry, gdy się wzmocni percepcję jakąś niebiańską ambrozją, to od razu człowiek ma ochotę ustanowić stypendium albo sfinansować badania.
Ten wieczór ma niepowtarzalny charakter.
No, dobra, dalej to proszę już samemu w ramach ćwiczeń laboratoryjnych opracować scenariusze szkoleń dla przedsiębiorców organizowanych przez pozostałe kierunki. W rzeczywistości nie należy pokładać zbyt wielkich nadziei, bo nasi biznesmeni na ogół sądzą, że już wszystko wiedzą, więc uniwersytet nie jest im do szczęścia potrzebny. Więc nie będziemy się wygłupiać i nie zamienimy campusu w park tematyczny dla zblazowanych gości pobliskiego wieżowca. Natomiast dobrze by było, gdyby odnowiony placyk stał się miejscem, w którym zawsze coś się dzieje, rzeczywistą agorą, na której przyjemnie będzie pospacerować w pogodne dni. Zobaczymy.
Jednak nie tylko nowe sąsiedztwo przybliża nas do Europy. Również duchowo jesteśmy bliżej. Niestety nie dlatego, że nam się polepszyło, to raczej im się pogarsza. W styczniu prasa doniosła o protestach uczonych we Francji, gdzie rokrocznie spada poziom finansowania nauki. Niewiele lepiej dzieje się w innych krajach Unii, gdzie zwłaszcza nauki podstawowe - matka wszystkich nauk - są traktowane jak macocha. Idea bezpłatnego szkolnictwa wyższego też jest odkładana na półkę z napisem ,,Utopie, fantasmagorie i inne baśnie". Coraz dokładniej widać, że w Unii poczujemy się jak w domu, choć może niecałkiem o to chodziło. Być może nawet będziemy się po tym domu łatwiej poruszać, niż jego dawni jego mieszkańcy. W końcu w imię europejskich standardów od lat już przerabiamy programy studiów, system awansów naukowych, sposób finansowania. Ministerstwo wypluwa ze swoich czeluści coraz to nowe rozporządzenia, które wywracają jako taki porządek z siłą wodospadu. Zmiany pojawiają się bez żadnego respektu dla cyklu akademickiego, wymagając przerabiania siatek studiów w biegu. Byłoby to jako tako zrozumiałe, gdybyśmy faktycznie w ten sposób dostosowywali się do europejskiej normy. Coś mi się jednak zdaje - a to wrażenie pogłębiają kontakty z akademikami z zachodu - że tylko u nas z neofickim zapałem przejęto się pomysłami brukselskiej biurokracji. A może zresztą ta brukselska biurokracja to też mit, umiejętnie wykorzystywany dla usprawiedliwienia niczym nieusprawiedliwionej działalności polskich urzędników od nauki. To, co na pewno przychodzi z Brukseli - kolejne programy ramowe, numerowane niczym pięciolatki w komunizmie - jest kontestowane również w ,,starej Europie". Jest bowiem idiotyzmem, że wybitny uczony ubiegając się o europejski grant najlepiej zrobiłby wynajmując firmę consultingową, która mu przygotuje wniosek. Efekt będzie taki, że zamiast biznesmenów - sponsorów w ,,Sky Barze" będą się bawić konsultanci, którzy nie przyjechali tu, żeby Uniwersytet wesprzeć, ale aby na nim zarobić.