Mój naczelny w redakcji prasowej nie darzył mnie sympatią. Zwracała się do mnie zawsze w pierwszej osobie: niech pójdzie, niech się dowie - a zastanawianie się teraz, po pół wieku nad przyczynami tej niechęci byłoby czynnością jałową.
Koledzy uważali, że przysłużyły mi się dwie znacznie ode mnie starsze koleżanki, pracujące a raczej nie pracujące w tym samym, co ja pokoju. Miałem niezdrową skłonność do opowiadania dowcipów, zwłaszcza jedna, z powodu krótkich i krzywych nóg zwana zaocznie "Jamnikiem" - po kolejnej sesji humoru spieszyła do gabinetu naczelnego "w pilnej sprawie".
Śródmieście Bukaresztu w 1949 roku |
Pewnego dnia, ponad trzy lata po wojnie, Julia Minc wezwała mnie do siebie:
- Pojedzie do Rumunii. Ma mieć ciemne ubranie, odpowiednie koszule i obuwie. Wyjazd z delegacją rządową: dostanie trzy diety. Zrozumiał?
- Tak, pani premierowo, zrozumiałem. Tylko, że nie mam ciemnego ubrania. Mam tylko to, co na sobie - kurtka była już tyle razy farbowana, że nawet nie wiem, jakiego była oryginalnego koloru...
Usłyszałem jeszcze, że ze mną są problemy "jak zawsze", ale że sprawa pilna, bo jestem na liście PONSZu... Nie znałem tego słowa, ale okazało się, że to umowny skrót od "Pociąg Osobowy Nadzwyczajny Specjalnego Znaczenia".
Problem ubrania rozwiązała sobie tylko dostępnymi drogami. Z jakiegoś nie znanego mi magazynu wydano odpowiednią ilość tkaniny i dodatków, naturalnie nie jako dar, ale pożyczka od państwa, za którą przez ponad rok ściągano raty z mych honorariów dziennikarskich. Znajomy krawiec, olśniony jakością materiału uszył szybko ubranie i stawiłem się na bocznicy dworca w Warszawie gotowy do drogi.
Jeden z ministrów opuścił przed chwilą to miejsce przy stole konferencyjnym salonowego wagonu. Kto? - Jak wskazują charakterystyczne okulary, był to minister Oświaty, Skrzeszewski |
Każdy, powtarzam - każdy wyjazd zagraniczny był wtedy wyróżnieniem. Już w pociągu dowiedziałem się, dlaczego akurat ja znalazłem się w zasięgu łaski. Otóż Rumunia dopiero niedawno przestała być monarchią, została republiką, ale stare nawyki trudno umierają... Podobno zawiadomili Warszawę, że językiem ich dyplomacji nie jest rosyjski, ale francuski i że wszelkie komunikaty będą redagowane w tym języku... Ja byłem pod ręką szefowej jako znający biegle ten język...
Mała dygresja. Rumunia była często obiektem złośliwych a opartych na nieprawdzie anegdot. Być może w naturze polskiej tak się odreagowuje każdy przymus połączony z absurdem. Skoro ja, nieletnie pacholę, musiałem stać na trasie królewskiego orszaku rumuńskiego w Warszawie i skandować: "Traiasca regele Carol, traiasca Romania mare" - czyli "Niech żyje król Karol, niech żyje wielka Rumunia" - to później przyjmowałem opowieści o tym, że rumuńska delegacja wojskowa, która przybyła na pogrzeb marszałka Piłsudskiego, szykowała się do marszu w żałobnym orszaku boso i dopiero polskie wojsko obuło tę bratnią ekspedycję...
Nie sądzę, aby ta anegdota była prawdziwa. Moja wiedza na temat Rumunii, która - przynajmniej wtedy - uważała się za kuzynkę Francji i Włoch, jest nadal bardzo skromna. Poznany w dalekiej podróży uczony powiedział mi, ze na terenie Dacji, która mniej więcej pokrywała się z obecną Rumunią - były zimowiska legionów rzymskich. Nudzący się legioniści kupowali od Daków dziewczęta. Potomstwo z tych związków biegało między obozowiskiem ojca a wioską matki, czyli między łaciną w jej ludowej wersji i miejscowym narzeczem i że to właśnie były początki języka rumuńskiego. Źródło tych twierdzeń - niepewne.
Tak wyglądało wnętrze salonki. Na stole kwiaty, wręczone delegacji rządowej podczas przejazdu przez Węgry. |
Na peronie lokomotywa pod parą - na trakcję elektryczną, czy Diesla trzeba było jeszcze w Polsce zaczekać - była gotowa do ruszenia w drogę. Zdziwiłem się, że stoi na niej starszy pan w zimowym płaszczu i kapeluszu. Dowiedziałem się potem, ze tradycja nakazuje, aby taki pociąg był pod osobistą odpowiedzialnością szefa odpowiedniej dyrekcji PKP. Dlaczego wysoki urzędnik miał być lepszy, niż zawodowy maszynista, który znał niemal każdy kilometr drogi? To był początek zdziwień, ale minister komunikacji już w czasie jazdy PONSZu powiedział mi, że taka obecność jest symboliczna i zgodna z tradycją, bo ważni dygnitarze nie latali wtedy samolotem, jak teraz...
PONSZ to była salonka dla premiera, kilka wagonów sypialnych, jeden wagon restauracyjny i wagon osobowy dla uzbrojonej eskorty. PONSZ ma pierwszeństwo przejazdu przed wszystkimi innymi - poza ratunkowymi. Raz wpuszczony na pokład, miałem pełną swobodę ruchów. Dygnitarze, których nazwiska pewnie już dawno poszły w zapomnienie - zachowywali się jak... ludzie. Pociąg mknął przez równiny na południe, mijając zatrzymane na stacjach składy towarowe, gdy oni grali w karty, odsypiali zmęczenie i rozmawiali. Pamiętam burzliwą dyskusję między Cyrankiewiczem (premier, jeżeli ktoś już nie pamięta) a ministrem komunikacji Rabanowskim. Przedmiotem sporu nie były teorie Marksa czy szczegóły działalności Berii na Kaukazie. Chodziło o to, czy "przyjemniejsze" są piersi kobiece "śliwki" czy "gruszki"... Premier był wtedy najmłodszym politykiem tej rangi w Europie (38 lat) i miał w temacie spory zasób wiedzy. Nie szafował nazwiskami, to muszę przyznać. Dyskusja była burzliwa, podsycana małymi kieliszkami mocniejszych trunków.
Delegacje miejscowej ludności rumuńskiej spędzane na dworce, by witać delegacje zaprzyjaźnionego kraju. Tak było ... |
Obliczano, kiedy PONSZ powinien zjawić się w Bukareszcie. Szef protokołu dyplomatycznego, błyskotliwy poliglota z wielkim stażem jeszcze w przedwojennej Polsce - tłumaczył mi, jakie pułapki czyhają na niezręcznych uczestników delegacji w dalekim Bukareszcie.
Przez zadymkę i trzaskający mróz dotarliśmy punktualnie na granicę w Bohuminie. Tam pożegnał się z nami dowódca eskorty. Ale do Bukaresztu było jeszcze daleko...
Do Bukaresztu przez Bohumin. Co za nadłożenie drogi! Ale sytuacja była taka, że dla zaopatrzenia frontu a może i z myślą o dalszym rozwoju obecności w tym rejonie - Sowiety cały ten szlak z Polski do Rumunii najkrótszą drogą - przerobili na swój rozstaw osi, czyli niedostępny dla budowanych w Polsce wagonów, także i salonek...
Zostawał więc dalszy szlak przez Czechosłowację i Węgry. Czasu na rozważania było dość, w Bohuminie nic się nie działo. Lokomotywa PKP pożegnała nas krótkim sygnałem, parowozu od sąsiadów jakoś nie było. Zjawił się natomiast dystyngowany starszy pan, jak się okazało, emerytowany naczelnik stacji - który bardzo uprzejmie prosił o wpisanie się do jego księgi pamiątkowej, gdzie były podpisy postaci z historii najnowszej i trochę starszej, przejeżdżających tędy, gdy on tu władał...
W tym gmachu mieściło się ówczesne ministerstwo Spraw Zagranicznych Rumunii |
Czas mijał, nasz bezruch był już męczący. Kierownik techniczny pociągu wyruszył, by zasięgnąć języka i wrócił z niepokojącą wiadomością: parowóz jest, pięknie wypucowany i gotowy do odjazdu. Nie zostanie jednak doczepiony i nie pociągnie nas dalej, nim polskie koleje nie zapłacą czeskim należności za świadczone wcześniej usługi. Była to - dodajmy - epoka złych stosunków wzajemnych. Czesi mieli prawo pamiętać zbrojną wyprawę na Zaolzie, gdy Polska chciała wyrwać swój kąsek z napadniętego przez Hitlera słowiańskiego kraju.
Wielka polityka na płaszczyźnie stacji granicznej została jednak sfinalizowana drogą improwizacji. Obudzono ministra komunikacji Rabanowskiego, który osobiście podpisał cyrograf gwarantujący szybką spłatę należności. Wymuskany parowóz ochoczo pociągnął wagony z dostojnymi gośćmi, jakkolwiek wypadliśmy z przygotowanego uprzednio rozkładu jazdy - widzieliśmy na bocznicach zatrzymane tam pociągi pasażerskie i towarowe...
Politycy w drodze na kolejne spotkanie |
Nasze nawyki podróżne zostawmy na boku na czas tej lektury. Z Krakowa do Warszawy jechało się wtedy całą noc, nasz "uprzywilejowany" pociąg - gdy wyjechał z Warszawy po południu, to na granicy czeskiej zjawił się nazajutrz w południe... I brzmi to wprost nieprawdopodobnie, ale premier i kilku ważnych ministrów było całkowicie pozbawionych łączności z krajem i ze światem! Mnie to też dokuczało, przez cały czas okupacji miałem własne radio albo dostęp do odbiornika i wiedziałem, co się dzieje na szerokim świecie. Z inicjatywą, jaką daje młodość, zacząłem poszukiwanie nowin. Okazało się, że kucharz w wagonie restauracyjnym lubi gotować przy muzyczce i ma mały odbiornik bateryjny.
Dał mi je na kilka godzin. Słabe krajowe nadajniki nie były już słyszalne nawet niejako "za miedzą". Przejechałem się po skali: BBC i Głos Ameryki było świetnie słychać, zagłuszanie widocznie działało lokalnie. Ufryzowałem delikatnie te nowiny, by zatrzeć grzech ich pochodzenia. Przepisałem na wielgachnej maszynie do pisania, jaką zabrałem z redakcji i wieczorem dałem ministrowi Modzelewskiemu (sprawy zagraniczne) biuletyn z wiadomościami sprzed godziny czy dwóch...
To był inteligentny człowiek, znający życie. Był już wtedy ciężko chory i żona na odjezdnym błagała go, aby przynajmniej podróż wykorzystał do odpoczynku. Wypoczywał przy... pokerze, panowie grali o wysoką stawkę. Nie zajmowałem mu wtedy czasu.
Artykuł Lucjana Wolanowskiego o wizycie w Rumunii ukazał się w "Przekroju" 53 lata temu |
Przeczytał mój elaborat. Podkreślił wiadomości, które - jak sądzę - szczególnie go zainteresowały. Nie pytał o źródło, nie używał wmuszanej w społeczeństwo formy "obywatel".
- Szybko pan pracuje, młody człowieku. Ja w ministerstwie miałbym to przekazane chyba dopiero następnego dnia. Czy pan pracuje w nasłuchu?
- Nie pracuję i nie pracowałem. D z i a ł a ł e m w nasłuchu, okupacyjne noce...
- Rozumiem. To dwa odrębne pojęcia. Pracować i działać. Kiedy dostanę kolejny biuletyn?
- Gdy już będziemy jechać przez Węgry...
Jechaliśmy przez Węgry omijając jakby duże miasta. Na bocznicach towarowych, których nazwy nie potrafiłem prawidłowo wymówić, czekali przedstawiciele budapesztańskiego rządu, mieli kosze z prowiantem dla delegacji polskiej.
W środku nocy zestawiono nas z rumuńskim pociągiem rządowym, odziedziczonym po monarsze. Ku memu zdumieniu - cały ten skład miały ciągnąć aż trzy lokomotywy. Minister Rabanowski wyjaśnił: wszystkie królewskie wagony mają ściany wyłożone marmurem. Pod wagony nie wypada zaglądać, ale na pewno podłogi są opancerzone. Słuchałem tych opowieści, termometru uczuć rumuńskiego ludu dla jego importowanego z Niemiec monarchy. W wagonie restauracyjnym termometr za oknem pokazywał minus 21 stopni. W pociągu było bardzo ciepło. Nie ustrzegło to nas przed wyglądaniem przez okna, gdzie całą noc, wzdłuż toru, w szynelach podszytych wiatrem trzęśli się prezentujący broń żołnierze... Na czapkach mieli ślady odprutych naszywek, pewnie herbu królewskiego.
Było jeszcze ciemno, gdy przed świtem tłumy ludzi witały nas przed dawnym królewskim dworcem w Bukareszcie. Od rumuńskich dziennikarzy, którzy jeszcze wtedy nie bali się rozmawiać dowiedziałem się, że wobec zaburzeń w podróży polskiej delegacji - tłumy spędzono na wszelki wypadek o trzy godziny wcześniej. Zmarznięci ludzie przytupywali na chodnikach. Z kartek odczytywano głośno hasła o przyjaźni. Blokowi sprawdzali listy obecności. Byliśmy w Rumunii.
LUCJAN WOLANOWSKI
http://free.art.pl/wolanowski
e-mail: wolanowski@free.art.pl
Warszawa, 10 września 2002 r.
Ówczesną relację Lucjana Wolanowskiego z pobytu delegacji rządowej w Rumunii pt.: 7 dni. Notatnik z podróży zamieścił krakowski "Przekrój" (nr 203/27.02.1949 r.), stamtąd też pochodzą archiwalne zdjęcia, zamieszczone w powyższym tekście. (Mariusz Kubik)