Poniżej umieszczone teksty powstały w ramach proseminarium na temat języka publicystyki, jakie prowadziłem na III roku filologii polskiej. Formą zaliczenia przedmiotu był felieton na jeden z zadanych tematów (dotyczących - najogólniej mówiąc - współczesnej problematyki społeczno-obyczajowej). Dwóm autorkom, które - w mojej opinii - z zadania wywiązały się najlepiej, jeszczez raz serdecznie gratuluję, i życzę dalszych osiągnięć. Czytelnikom zaś "Gazety Uniwersyteckiej" - przyjemnej lektury.
Izabela Klaczek
Bliskie spotkania
Jak zwykle w poniedziałek o 5.30 rano odzywa się we mnie instynkt zabójcy. Brzęczący dźwięk budzika, który brutalnie przeszywa każdą komórkę mojego ciała, wyzwala we mnie zwierzęce popędy. Przed tą brutalną, okropną, niczym nie usprawiedliwioną zbrodnią, powstrzymuje mnie tylko radosna myśl o tym, że już za chwilę wsiądę do autobusu linii miejskiej numer XYZ i spotkam nowych serdecznych znajomych. Oni, tak jak ja, uśmiechnięci szeroko, uwielbiają te nasze poranne podróże, pełne wzajemnych "uprzejmości". Wszyscy przytulimy się do siebie, po koleżeńsku powymieniamy się najnowszymi perfumami, nie zapominając o tych, którzy z grzeczności tylko dezodoranty odstawili do lamusa. Nie chcieli wszak odebrać przyjemności tym, którzy chcą swój zapach przelać na innych. I tak pachnąc sobie razem, integrujemy się coraz bardziej. Co śmielsi pozwalają sobie na bliższe kontakty cielesne, które, o dziwo!, nasilają się na zakrętach, kiedy to autobus, kołysze się wesoło w rytm radosnego, wspólnego okrzyku: "Uuuuuuuu!" I pewnie moglibyśmy tak bujać się w nieskończoność, gdyby kierowca nie zatrzymał się na przystanku i nie władował w nas kolejnej dostawy nowych znajomych. Niestety siła wyższa pokonała, na rzecz poszerzania kręgu znajomych - uciechę wypływającą z możliwości wspólnego kołysania się. Na miejsce miękkiego, rozpływającego się na moich plecach- Brzucha, pojawił się obcy, nigdy wcześniej nie spotkany Łokieć, który uporczywie usiłował zaprzyjaźnić się z moją Łopatką. Mimo braku reakcji z jej strony, niezwyciężony Łokieć dalej obmyślał plan bezpośredniego kontaktu ("Przecież nie będzie dawała się prosić w nieskończoność"- pomyślał sobie). Kolejny przystanek, kolejni przybysze, kolejne - BLISKIE spotkania pierwszego stopnia. I znowu wymagany szeroki uśmiech, przyjazna postawa... tak po prostu dla dobra sprawy. "Im więcej tym lepiej" - podpowiada stare porzekadło. Nagle przemknęła mi przez głowę myśl, że przecież będę musiała zaraz wysiadać i że opuszczę moich bliskich. Nie darowałabym sobie, gdybym (mając nawet tak niewiele czasu ) nie spróbowała chociaż powalczyć o jeszcze kilku znajomych. Najpierw zgodziłam się szybko na (niechętną mi wcześniej) znajomość z Jegomościem Łokciem, by zaraz potem przywitać gwałtownie poruszającą się Parasolkę, do której nikt nie chciał się przyznać. Zapewne w wyniku tak gorącego uścisku, żaden z towarzyszy nie potrafił zlokalizować swojej dłoni, która mogłaby ewentualnie ową Parasolkę trzymać... Pełna radości i optymizmu, szczęśliwa ze spełnionego, jakże MIŁEGO obowiązku, mknęłam przez miasto "ulubionym" autobusem. Spokojna, że czas pożegnania tak szybko jeszcze nie nadejdzie( na ulicy utworzył się, na nasze szczęście olbrzymi korek) - oddałam się ostatniej chwili rozkoszy [...] Pomyśleć tylko, że przez to, że świat jest tak dziwnie skonstruowany, nie dane jest każdemu doznawać tylu wspaniałych wrażeń.
Niespodziewanie, mój spokój i błogość wewnętrzna, została brutalnie zakłócona przez niezlokalizowany, przeraźliwie głośny dźwięk. Nie minęło kilka sekund, jak przed oczami moimi ukazało się coś przenikliwego, oślepiającego, coś co wyglądało prawie jak: 5:35. Nie pozostało mi nic innego, jak ociężałym ruchem ręki dotknąć śmiesznie odstającego guzika wieży, by usłyszeć, na ustawionej wcześniej stacji radiowej: "WSTAWAJ, SZKODA DNIA!!!"
Emilia Trawkowska
Nihil novi sub sole!
- Panem et circenses! - wrzask homo ludens rozlega się gromkim echem po czasach i krajach. Co do rzeczonego panem współcześni potomkowie cezarów, legionistów i handlarzy bobu nie maja większych zastrzeżeń - ot, chleb nasz tostowy powszedni, w pięciu kształtach, z ziarnami całymi lub bez, chleb kukurydziany (echo Imperium), pszenny, żytni, słodki, słony, wypieczony lub nie... Circense zaś, o, to zupełnie inna sprawa. Ten głód zdaje się trwać nienasycony przez stulecia, ba! potęguje się jeszcze!
Polska z całą pewnością leży obecnie w Europie, w dodatku środkowej; wiem, bo przestawiałam wszystkie czterdzieści sześć zegarów w domu. Rozumiem zatem, że- jeśli nie w sensie fizycznym (rodzinne kroniki milczą na ten temat)- to przynajmniej duchowo mogę czuć się potomkiem i spadkobierczynią Starożytnych. Ponieważ moi rodzice również żywią co do tego głębokie przekonanie, ja i moje siostry od najmłodszych lat pędzone byłyśmy na Olimp języków, Parnas gramatyki, zanurzane w Styksie algebry i astronomii i przechadzałyśmy się po gajach Akademosa, wąchając asfodele retoryki. Przyszedł jednak taki czas, że w kąt poszły mądre księgi (nawet umiłowana Fizjognomika), a w duszach ;mojego rodzeństwa dokonała się zaskakująca przemiana.
- Pitagoras, bywaj zdrów! wrzeszczy Aleksandra (lat 14, imię po Macedończyku), zbiegając z hurgotem po schodach.
- Dawaj te-fał-ena ! wtóruje jej Kornelia (lat 19, nazwana tak po matce Grakchów).
Ponieważ natura aliud alii iter ostendit, zaciekawiona, postanowiłam pozwolić sobie na spędzenie godzinki wytchnienia w towarzystwie tych kompletnie zakręconych ludzi, którzy wprawdzie w większości nie mają pojęcia, who is fuckin' Shakespeare?, ale zapewne posiadają liczne przymioty ducha i ciała. Co do ciała, - nie spotkało mnie rozczarowanie, mogłam obejrzeć na żywo (o czym bezustannie przypominał mi jaskrawy znaczek migający w rogu ekranu), jak młodzieniec o wypudrowanych policzkach i użelowanych włosach nakłada na paznokcie lakier. Bezbarwny. Potem okazało się, że to tylko powtórka najciekawszych momentów. - A Frytka, co z Frytką... zajęczał siostrzany chórek, gdy prowadzący ogłosił pięciominutowy kwadrans przerwy. Trzeba by lutni Homera, by wyśpiewać dalszy ciąg tego dramatu, który rozegrał się (tym razem naprawdę lajw) na moich oczach. Koloseum wypełnione żądnym krwi motłochem. Przebitka na gladiatorów szykujących się do walki. Nie zabrakło nawet deus ex machina - w najmniej spodziewanym momencie oznajmił tonem Gromodzierżcy, że nominowani do opuszczenia raju są...
Byłam rozgorączkowana i podekscytowana. Oto tu, przede mną, namacalnie wręcz, działa się historia! Kto będzie zwycięzcą tego pojedynku? Kto komu wbije nóż w plecy? Krew żywiej krążyła mi w żyłach. Zaciskałam kciuki. Tak, czułam! Nareszcie czułam tę wspólnotę z milionami, które dokładnie teraz oglądały to, co ja. I rozumiałam ich nienawiść do przeciwnika, i gotowa byłam zabić~ albo chociaż wysłać esemes, żeby unicestwić przedmiot mej nienawiści...
Nawet nie pamiętam, co się działo nazajutrz. Ci cholerni przemądrzalcy na uczelni nawet nie chcieli ze mną rozmawiać. A ja czekałam już na Bar. Nie obejrzałam niestety całego, bo zaczynała się Wyspa Pokus. Potem Łysi i Blondynki, Amazonki, Agent. I wszędzie unosił się narkotyczny zapach świeżej krwi, a lwy bez ustanku krążyły po arenie. Pokochałam podglądanie bliźnich w sytuacjach ekstremalnych - golenie nóg, jedzenie farby, zapasy w śmietanie. Oto prawdziwe życie, bez masek i pozorów. Po cichutku kochałam ją za jeszcze jedną rzecz-żyjąc ich życiem, byłam zwolniona ze swojego. Żyjąc ich problemami, nie musiałam żyć ze swoimi.
Natrętnym moralistom powiadam zaś: skoroście zgodzili się na Platona, Arystofanesa, Homera, Senekę, Cycerona Owidiusza, pogódźcie się i z resztą dziedzictwa. Przemykając wieczorem do dom u slalomem między butelkami, śpiącymi pijaczkami na rogach brudnych ulic, gdzie diabeł nie mówi dobranoc (bo go żule utłukli), potykając się o zużyte wyroby rodzimego przemysłu gumowego, ogłuszeni kolejnym tokszołem, możecie sobie powtarzać, jak czyni to inteligent na obrazku Mleczki, jak i ja to co wieczór czynię: Należę do obszaru kultury śródziemnomorskiej. Należę do obszaru kultury śródziemnomorskiej. Należę... Mimo wszystko.