Wraz z nadchodzącą jesienią w mojej skrytce pocztowej zaczęły się pojawiać listy z różnych klubów, stowarzyszeń, organizacji, korporacji, kongregacji, kółek i bractw (w dbałości o polityczną poprawność chciałbym uprzejmie spytać: ktokolwiek wie, niech mi powie, czy żeńską formą ,,bractwa” jest ,,siostrstwo”?) i innych takich zespołów tworzonych przez ludzi dobrej woli, którzy mają ochotę coś zrobić. Niektórzy spośród nadawców przypominali mi o swoim istnieniu, ponieważ jestem ich członkiem, inni, z niewiadomych mi bliżej powodów chcieli, abym ich członkiem został. Albo przynajmniej kupił od nich książkę. Albo kartkę. Albo coś w tym rodzaju. Najwyraźniej zwiedzieli się, że okres utajonej aktywności skończył się i wraz z początkiem roku akademickiego mógłbym znów poświęcić trochę czasu moim statutowym obowiązkom i skorzystać z moich statutowych praw. W rzeczywistości zarządy wszelkich stowarzyszeń wiedzą, że od czerwca do października ich działalność powinna przybrać formy przetrwalnikowe, bowiem i tak nie ma co liczyć na ,,akademików”, którzy często stanowią istotną część masy członkowskiej. Z tą ,,masą” trochę przesadziłem, ale o tym za chwilę.
Przypuszczam, że do większości naszych koleżanek i kolegów płyną zaproszenia do wstąpienia, wzięcia udziału, przystąpienia itp. Jeszcze podczas studiów liczą na nas organizacje studenckie, AZS, zespół ,,Katowice”, koła naukowe albo duszpasterstwo akademickie. Na absolwentów nadal liczy duszpasterstwo, które dzięki temu nabrało dojrzałego charakteru, zniechęcając za to wielu z natury niedojrzałych studentów. Młodzi adepci nauki kuszeni są przez naukowe towarzystwa, które boją się uwiądu starczego. Zaczynają się też pojawiać na horyzoncie inne kluby, które mniemają, iż pracownik uniwersytetu jest cennym nabytkiem, nie biorąc niestety pod uwagę, że począwszy od czwartej organizacji składki członkowskie stają się poważnym obciążeniem rodzinnego budżetu. Im wyżej człowiek wspina się po naukowej drabinie, tym więcej otrzymuje propozycji i to coraz bardziej ekskluzywnych. Mam solidne podstawy, aby twierdzić, że wzrost liczby tych propozycji nosi wszelkie cechy epidemii, a w każdym razie da się tu zastosować teorię domina. Ktoś studiuje listy członkowskie jednych organizacji i udostępnia je innym, by mogły również zarzucić sieć. Dlatego nie należy się dziwić, gdy ni stąd, ni zowąd w skrytce (lub w e-mailu) pojawi się zaproszenie do wzmocnienia grona poszukiwaczy cywilizacji pozaziemskich. Nie powinno się także wpadać w przesadną dumę, gdy nieznana nam dotychczas, aczkolwiek prezentująca się na papierze niezwykle nobliwie instytucja zaproponuje nam umieszczenie biogramu w elitarnym wydawnictwie, w którym nasz życiorys będzie sąsiadował z życiorysami luminarzy światowego intelektu. Instytucja liczy oczywiście na to, że zechcemy zobaczyć to na własne oczy i wydamy na ,,Who is who” kilkadziesiąt dolarów (miękka oprawie) lub kilkaset (twarda ze złoceniami); jeśli dorzucimy jeszcze trochę, to może być nawet oprawa safianowa, ze złoceniami i papier czerpany wewnątrz.
W naszym kraju do 1980 r. stowarzyszeń nie było zbyt wiele, zaś ich działanie na ogół proste i nieskomplikowane zasadzało się na wspólnym interesie członków, którzy mogli korzystać z różnych udogodnień w zamian za nieporuszanie kwestii niewygodnych dla najważniejszej organizacji. Dzięki ,,Solidarności” w starych towarzystwach powiał nowy wiatr. Powstało też wiele nowych, które miały zrekompensować dziesięciolecia społecznej atrofii albo działania wyłącznie w jednej tonacji. Ta anarchia trwała kilkanaście miesięcy, potem w ramach normalizacji działaczy internowali, działalność zawiesili, a po odwieszeniu skierowali na jedynie słuszne tory. Wreszcie nadszedł rok 1989. Najważniejsza organizacja padła z kretesem. Wydawało się, że nadszedł moment rozkwitu, jak to się mówiło, obywatelskich inicjatyw. Rzeczywiście, najpierw było trochę ,,ruchu w interesie”. Jedni się reaktywowali, inni postanowili zrealizować swe marzenia, jeszcze inni adaptowali na ojczysty grunt to, co podejrzeli w krajach o utrwalonej demokracji. A potem rozeszło się po kościach. Niektórzy spośród tych najbardziej aktywnych odeszli do polityki. Inni zorientowali się, że ich zdolności organizacyjne mają niezłą cenę na niezorganizowanym rynku. Jeszcze inni zagubili się w lesie nowych stowarzyszeń i nie nadążali z jednego zebrania na drugie; zniszczył ich bakcyl nadaktywności. Jednak znakomita większość głosowała nogami, albo raczej siedzeniem: po prostu nie zamierzali nigdzie chodzić i zasiadali raczej przed telewizorem niż w społecznych gremiach. Taki był zwłaszcza wybór młodzieży, o której dusze prowadziły dramatyczne boje na przykład trzy czy cztery organizacje harcerskie. Znakomita (w sensie liczbowym) większość młodych ludzi nie należy do żadnej z nich. Brak chęci do społecznego działania jest jeszcze bardziej epidemiczny niż zapał stowarzyszeń do pozyskiwania nowych członków. Ów brak chęci daje się wszak zauważyć również poza ramami organizacyjnymi. Ludzie nie czują potrzeby, albo nie umieją, albo nie chcą uczestniczyć w życiu nie tylko całego kraju (vide absencja wyborcza), ani własnej miejscowości (jeszcze większa absencja), ani nawet tak specjalnej społeczności jak społeczność akademicka. To zapewne jest jedną z przyczyn, dla których rektor z żalem stwierdza, iż tak niewielu spośród nas traktuje uniwersyet jako ,,swoją uczelnię”.
Po tragicznych wydarzeniach w Nowym Jorku i Waszyngtonie mogliśmy podziwiać niezwykłą zdolność tamtejszego społeczeństwa do samoorganizacji. Ta zdolność nie jest darem Ducha św. dla Amerykanów zazdrośnie strzeżonym przed Polakami. Jednak aby ją rozwinąć trzeba, żeby Polacy ,,chcieli chcieć”, a nie tylko z wyrazem pretensji oczekiwali aż wszystko załatwi za nich taka czy inna władza. Akurat klub chętnych do rządzenia nie narzeka na brak członków, ale ten wyjątek raczej sytuacji nie polepsza.