Urzędniczka Biura Legislacyjnego Sejmu na widok tysięcy stron dzieła wyprodukowanego przez posła Manickiego, by dać odpór balcerowiczowskiej lokomotywie, westchnęła cicho, acz słyszalnie,, Mrożek!". A ja tymczasem usłyszałem od Pana Redaktora (tzw. oral communication), że z tym doktoratem honorowym dla Sławomira Mrożka, o który uprzejmie się upominałem miesiąc temu, mogą być kłopoty, bo podobno na naszym uniwersytecie trudno znaleźć specjalistów w dziedzinie,, Mrożek". Jak sądzę, Pan Redaktor miał na myśli brak teoretyków, bo chyba praktyków i wiernych naśladowców postaci opisywanych przez dramaturga z sąsiedniej Małopolski dałoby się odnaleźć. Zresztą, jak przystało na brać akademicką, nie kopiujemy ślepo wzorców, ale je twórczo rozwijamy. Pomyślałem sobie, żeby ogłosić apel do wyznawców i sympatyków,, mrożkizmu" o ujawnienie dowodów wpływu Mistrza na nasze codzienne życie uczelniane, ale chyba jednak z tego zrezygnuję. Dotychczas nie udało się w naszej,, Gazecie" uruchomić nawet kącika satyry i humoru, więc trudno się spodziewać poważnych doniesień na temat absurdu stosowanego. Prawdę powiedziawszy, niewielką mam nadzieję, że ujawni się ktoś z wystarczającym dystansem do siebie i swojej twórczości - wystarczającym do uśmiechu, szczypty ironii i delikatnej kpiny. Na wszelki wypadek, lepiej być poważnym. Maturzyści, którzy do nas przychodzą, przestają tarzać się ze śmiechu, magistrowie nie śmieją się już głośno, doktorzy uśmiechają się półgębkiem, a do habilitacji człowiek traci resztkę poczucia humoru, przynajmniej w życiu oficjalnym - jeśli nie chce, żeby przylgnęła do niego opinia bezczelnego wesołka. W administracji w ogóle jest ponuro, bo oni się boją posądzenia o żarty z przełożonych, a gdy się człowiek do nich uśmiechnie, to posądzają go o zakamuflowane szyderstwo. Od kiedy zniknęło Studium Wojskowe, które strzelało ciągłym ogniem dowcipów, resztki humoru pochodzenia uczelnianego wyparowały jak gaz rozweselający. Gwoli uczciwości dodać jednak należy, że prywatnie znakomita większość tej części naszej społeczności, którą znam osobiście potrafi się śmiać i,, w zaciszu gabinetu" uprawia humor z dużymi sukcesami. Ale po wyjściu z zacisza na twarze wkładamy minę nr 5 - ,, zatroskanie", albo nr 8 - ,, poczucie odpowiedzialności", albo którąkolwiek z 96 dotychczas zidentyfikowanych min uniwersyteckich (patrz: Układ Okresowy Min Akademickich, albo raczej nie patrz, bo takiego układu jeszcze nie ma).
Z drugiej strony, myślę sobie, może to i dobrze, iż humor nie jest u nas traktowany poważnie. Bo gdyby tak na przykład któryś ze wznoszących się orłów albo młodych tygrysów śląskiej nauki (przy czym,, wznoszenie się" i,, młodość" w sensie uniwersyteckim nie są zawężone do kręgu początkujących uczonych - przykładem może być dalszy, dynamiczny rozwój tych wszystkich samodzielnych pracowników nauki, którzy od dziesięciu lat nie muszą się już zajmować marksizmem), gdyby ktoś taki wziął na swój warsztat badania dotyczące zjawisk humorologicznych, to ja się obawiam, że nikomu nie byłoby do śmiechu. Nauka bowiem ma to do siebie, że najpierw poszerza horyzonty i odkrywa nowe, nieznane tereny z dziecięcą radością i młodzieńczym podnieceniem. Ledwie jednak teren zdobyty, a już następuje jego kolonizacja, wycinanie tajemniczych zakątków, asfaltowanie mateczników i wykładanie ustronnych ścieżek klinkierem. W końcu kariera naukowa to nie szkoła przetrwania - recenzenci wolą działki małe, ale z równymi grządkami od wielkich obszarów z ponętnymi, ale nie do końca zbadanymi gęstwinami. Humor zaś to zwierzątko bardzo delikatne, oswajania i drobiazgowych studiów nie zniesie; prawdę powiedziawszy nader często badanie humoru zamienia się w jego sekcję.
Pojawiły się jednak ostatnio pewne oznaki świadczące o rosnącym zainteresowaniu władz uczelni, aby we Wszechnicy naszej niczego, nawet żartu, nie zabrakło. Oto w listopadzie zaszczycił progi nadrawskiej rezydencji Jego Magnificencji,, visiting professor" ze stolicy, znany praktyk satyry, Michał Ogórek (tytułów nie wymieniam, bo z satyrykami to nigdy nie wiadomo, co jest żartem, a co na serio) i wygłosił wykład rehabilitacyjny dla Śląska, dowodząc, iż ten region nie musi być czarną owcą. Jeden Ogórek co prawda wiosny nie czyni, ale kto wie, czy nie jest to zaczątek nowej specjalności, a może i kierunku. W końcu na naszym uniwersytecie zawsze istniały katedry, a nawet i wydziały gdzie indziej niespotykane. Zresztą teraz w ogóle na świecie jest duże zamieszanie i trudno się zorientować, co na uniwersytecie powinno być, a co nie. W Warszawie np. uruchomili coś, co się nazywa,, gender studies" i jest tak nowoczesne (a może ponowoczesne? ), że nie ma dla tego jeszcze polskiej nazwy. Widać pojawiło się zapotrzebowanie, więc się uruchomiło, szczegóły zostawiając na później. Skoro więc pojawia się zapotrzebowanie na doktorat honorowy dla Mrożka, to czy należy się wahać przed uruchomieniem odpowiedniej jednostki, choćby i pod patronatem profesora Ogórka? Przyzna Pan Redaktor, że nawiązywałoby to do stylu Mrożka, choć myślę, że wydział byłby lepszy od katedry. A tak między nami mówiąc: słowa tej pani z Biura Legislacyjnego to tylko wierzchołek góry lodowej, albo szpic na choince; gdyby bowiem Mrożek dostawał złotówkę za każde użycie jego nazwiska przez lud miast i wsi, to Bill Gates przyjechałby do Krakowa uczyć się, jak robić pieniądze. Tak więc Mrożek to nie żarty, a w każdym razie nie tylko: to zjawisko socjologiczne, kulturowe, językowe, logiczne i jakie Pan jeszcze chce. Czy dla autora,, Tanga" nie znajdzie się dwojga promotorów?
Gdyby ktoś się zastanawiał nad tytułem tego felietonu, to niech nie łamie głowy. Tym razem wbrew zwyczajom zacząłem od tytułu, a już kiedyś pisałem, że na początku tekstu nie wiem jak on się skończy. Dotarłem jedynie do szpica, ale Redakcji i czytelnikom życzę, aby ujrzeli całe choinki, a już zwłaszcza coś dla siebie pod choinkami.