Zbliżają się Święta, i znowu wszyscy stajemy się dziećmi. Czy tego chcemy czy nie, czy wciąż mamy rodziców czy nie, czy natura nasza jest pokojowa i dobroduszna, czy raczej przypomina dickensowskiego Ebenezera Scrooge’a, który był niezwykle złośliwy – w okresie Bożego Narodzenia przepełnia nasze serca dobroć, otwartość, chęć pogodzenia się z bliźnimi. Nawet najbardziej krwiożercze media zaprzestają zwykłych ataków, nawet najbardziej zacięci w uporze politycy stają się łagodniejsi, nawet dozgonni wrogowie odkładają na chwilę miecze i posługują się lemieszami. Pospołu śpiewają kolędy, łamią się opłatkiem, szykują szlachetne paczki dla potrzebujących, stroją choinki, przebierają się za św. Mikołaja (albo raczej za zmutowanego krasnala, ale cóż zrobić: komercja też musi mieć Święta). Jest trochę jak w czytance z książki do języka rosyjskiego: świat wokół zdaje się być doskonały i tylko dobiegający z oddala sygnał pogotowia (skoraja pomoszcz) budzi nieokreślony niepokój – jak to, w tym raju ludzie też chorują? W tym radosnym pochodzie mamy wszystkich: obok św. Mikołaja idzie Dziadek Mróz, a w każdym razie prezydent kraju, z którego wywodzi się Died Moroz. Michnik idzie pod rękę
z Michnikowskim, żeby było nie tylko straszno, ale i nieco smieszno (nawiasem mówiąc nie jestem pewien czy Rafał Ziemkiewicz, skądinąd znany publicysta prawicowy, zdaje sobie sprawę, że ukuty przez niego termin michnikowszczyzna ma podwójne znaczenie. Tylko co Wiesław Michnikowski zawinił Ziemkiewiczowi?).
Czas Świąt to czas powrotu do dzieciństwa, nie chciałbym pisać, że to czas zdziecinnienia, ale tak to jakoś wychodzi. Gdy sięgam pamięcią do lat mej młodości, a nawet młodziankowatości, to wspominam je nie tylko radośnie, ale także z pewną taką traumą, wiążącą się z faktem, że byłem najstarszym dzieckiem w mojej rodzinie. Niby pierworodny to brzmi dumnie, ale to oznacza, że rodzice wprawiają się dopiero do ewentualnych dalszych eksperymentów prokreacyjno-wychowawczych. Oczywiście dzisiaj, kiedy albo liczba dzieci jest niedodatnia, albo – jeśli dodatnia – to najmniejsza z możliwych, moje wspomnienia brzmią jak historyjka science-fiction. Cóż jednak zrobić, będę powtarzał swoje: moje młodsze rodzeństwo miało się znacznie lepiej. Ja musiałem cierpliwie czekać, aż osiągnąłem wiek 12 lat i mogłem zasiąść przed telewizorem, by oglądać film „dozwolony od lat 12” (czy dzisiaj jeszcze są jakieś ograniczenia wiekowe?). Tymczasem, gdy tylko ja zasiadłem
i z dumą konsumowałem owoce mojej „dorosłości”, maluchy już też tam były, bo przecież skoro najstarszy może, to i młodsi też. Nie wspomnę rozmaitych sytuacji, w których moralnie zmuszano mnie do ustąpienia „bo ty jesteś starszy i zrozumiesz, że mądrzejszy ustępuje”. A młodszy i głupszy cieszy się z takiego obrotu sprawy, śmiejąc się po kątach, czego rodzice nie widzieli.
Oj tak, czuję, że jestem zrzędny niczym Ebenezer Scrooge. A tu Wigilia, opowieść się toczy po raz tysięczny, a może milionowy, w nowej, lepszej wersji. Oryginalny Scrooge odpada, bo jest najstarszy. Ale, pocieszam się, wciąż aktualny. Tak aktualny, że powiela się jego kopie.