To że bramkarz Arkadiusz Onyszko zdobył sporą (choć lokalną) sławę nie powinno nikogo dziwić - wszak jest piłkarzem. To, że sławę zdobył nie na boisku, a pisząc książkę, też nie jest jakimś wyjątkowym zjawiskiem – czasami tak się zdarza. Ale fakt, że popularność ta przyszła nad długo przed wydaniem książki, powinna dać już wydawcom (bo chyba nie trenerowi Smudzie) do myślenia. Dodajmy jednak, że rzecz cała miała miejsce w Danii, a książka „Fucking Polak” jest efektem nieprzejednanego stanowiska bramkarza FC Midtylland wobec odmienności seksualnych. Duńczykom ten pomysł nie bardzo się spodobał. I nie ma co się dziwić. Mają dość przykre doświadczenia jeśli chodzi o opisywanie ich kraju przez cudzoziemców. Dawno temu pewien – pochodzący ze Stratfordu syn rękawicznika – kolega po piórze Onyszki, skrobnął parę zdań o ich państwie i konsekwencje tej pisaniny trwają do dzisiaj. Onyszce udało się przenieść na duński grunt zdobycze naszego parlamentaryzmu, głównie zaś I Prawo Sejmowe: Mów, co ci ślina na język przyniesie – bylebyś trafiał nią w przeciwnika. Nasze rodzime plujki też nie chcą pozostawać w tyle. Oto w telewizji pewna pani podająca się za aktorkę (podaję to na jej odpowiedzialność) lży niemiłosiernie Grzegorza Turnaua, głównie za krakowskie pochodzenie. W internecie zaproszenie do dyskusji o kulturze ze znamiennym tytułem: „Sprawdź kogo zbluzgała Frytka”. Nawet tak inteligentna i sympatyczna osoba jak Ilona Łebkowska (wiem to, bo miałem okazję poznać ją przed laty, gdy nie była jeszcze „matką wszystkich seriali”, a jedynie skromną dziennikarką z „Filmu”), pod pretekstem „konstruktywnej krytyki” obsobacza Olbrychskiego (aktor intuicyjny, szkoda tylko, że z intuicją się rozmijający), Pasikowskiego (po „Krollu” zszedł na psy), Korę… wystarczy, szkoda mi na to miejsca. Już zaczyna się tworzenie rankingów w kategorii: Opluwacze tygodnia, miesiąca, roku. Dziennikarze prowokujący tego typu zachowania dorobili się nerwowego tiku od ciągłego robienia oka do rechocącej publiki.
I w takiej to wspaniałej atmosferze pojawia się książka Jerzego Illga „Mój Znak”. Książka nie do czytania przez ślinotoków z jednej i bogoojczyźnianych Rejtanów z drugiej strony. Książka wspaniale wpisująca się w literacką konwencję stworzoną kiedyś przez Boy`a. Dla mnie: książka prowokująca dylematy bliskie każdemu alkoholikowi: łyknąć ją na raz, czy dawkować w mniejszych działkach, przedłużając przyjemność. Książka – idealny pretekst do otwarcia na naszej uczelni procesu rehabilitacyjnego Jerzego Illga, obdarowanego w 1982 roku laudacją w postaci „wilczego biletu” (wydanie pierwsze i ostatnie, niepoprawione do dzisiaj, oprawa skandaliczna). Ten dług Uniwersytetu wobec autora-wydawcy, częściowo tylko spłacony Joasią Gromek-Illg (tu serdecznie pozdrawiam), wymaga natychmiastowej windykacji.
Muszę na tym poprzestać, gdyż braknie mi miejsca na puentę. A czy może mieć ona inną formę niż obowiązujący w „Znaku” limeryk? Mój jest nieco „nieregulaminowy”. I właśnie z powodu tych umiejętności braku, mnie nie wydadzą w „Znaku”.
Westchnął raz bramkarz Onyszko
Muzo! Mych twórczych mąk towarzyszko
Leć do „Fryzjera” mediować
By Illg mnie zaczął drukować
Muza: - W noblowskiej beczce byłbyś dziegciu łyżką