Trzy, cztery, zaczynamy! Nowy rok akademicki, mnóstwo nowych twarzy, na niektórych maluje się niepewność: co to będzie, co to będzie? Na wielu znacznie starszych twarzach też się ta niepewność maluje, a jeśli nie, to tylko dlatego, że podczas wieloletniej ewolucji przystosowały się do maskowania emocji. W kraju bardzo głośno mówi się o problemach restrukturyzacji mastodontów minionej epoki, a tymczasem trwa operacja przerabiania edukacji wyższej i nauki na obraz i podobieństwo koncepcji urzędniczych.
Niektóre z tych koncepcji są podobno europejskie, a niektóre nawet światowe, ale to nie zmniejsza niepokoju, bo jak się zdaje nie ma przekonującego dowodu na nieomylność świata. Ba, eksperymenty naukowe nie wykluczają jednoznacznie możliwości popadnięcia świata w aberrację umysłową. Nie myślmy jednak zbyt intensywnie o przyszłości świata, bo od tego głowa boli i sami możemy popaść w kłopoty psychiczne. A i bez tego jest o czym myśleć. Rzecz jasna, uniwersytet głównie trapią kłopoty natury jak najbardziej materialnej. Nie ma na to, nie ma na tamto. Nowoprzybyli w pierwszej chwili mogą się nawet nie zorientować, że podejmują krok nieco ryzykowny. Zwłaszcza gdy trafią na inaugurację do nowego, jak o nim pisały gazety ,,inteligentnego" gmachu Wydziału Prawa i Administracji, mogą uwierzyć w dobrą wolę tych wszystkich, którzy nieodmiennie od lat twierdzą, że sprawy nauki i wyższej edukacji leżą im na sercu. Być może niektórzy mają serce w okolicach wątroby albo raczej układu rozrodczego, bo z praktyki wynika, że realizacja górnolotnych deklaracji przyprawia ich o prawdziwie porodowe bóle. No cóż, nowy gmach jest i z tego się cieszymy, dziękując elektoratowi, że zechciał delegować w okolice władzy członków naszej społeczności akademickiej. Przy tym pamiętamy, że niektórzy z nich potrafili tak bardzo przesiąknąć pożyteczną dla badacza cechą bezstronności, iż głosowali przeciwko uwzględnieniu w budżecie wydatków na tę inwestycję; przypomina się stara anegdota z 1968 r. o czechosłowackim rządzie, który do tego stopnia umiłował pokój, iż nie mieszał się nawet w sprawy własnego kraju.
Inne nowości, które docierały do nas podczas wakacji, już takie budujące nie były. Zamiast konkretnie wspierać szkolnictwo wyższe, politycy wolą używać frazesów w rodzaju określania uniwersytetów ,,świątyniami wiedzy". Pewnie myślą, że sami zrozumiemy konsekwencje tej konsekracji i zechcemy wystawić w korytarzach świątynnych puszki, zaś asystentów zobligujemy do chodzenia z tacą podczas wykładu. Być może liczą też, że w tej świątyni będzie się cudownie rozmnażać dotacje ministerialne. Na razie rozmnaża się liczbę studentów, czyniąc zadość oczekiwaniom społecznym i przechowując potencjalnych bezrobotnych. I też liczy się na cud, sądząc, że dla wszystkich absolwentów znajdzie się praca. Niestety, cuda zdarzają się nieczęsto i dotyczą raczej chorych ludzi niż chorych systemów. Nauka skłania do przypuszczeń, że bez boskiej interwencji nie da się wdrożyć produkcji perpetuum mobile, ani nie da się zjeść darmowego lunchu. Informatycy ujmują to nawet bardziej dosadnie, mówiąc, jak to oni z angielska: shit in, shit out. I świątynna atmosfera tu nie pomoże, nawet gdyby zaprząc do pracy Wydział Teologiczny. Nawiasem mówiąc, słyszeliśmy też, że ten wydział dzielnie stara się walczyć o godne dochody dziennikarzy i w najbliższej ramówce przewiduje zajęcia prowadzone przez prof. prof. (esjonalistów): Kamila Durczoka, Katrzynę Kolendę-Zaleską i Tomasza Wołka. Nie wiem, czy uniwersytet będzie miał dzięki temu lepszą prasę, ale dziennikarze doczekali się rewanżu za to, iż tak często przepytują akademickich ekspertów od wszystkiego.
Jednak ów ,,świątynny" frazes prowadzi też do nieoczekiwanych konsekwencji. Rząd, czy to lewicowy, czy prawicowy, przypomina sobie czasem, że trzeba dbać o elementy laickości. A rząd lewicowy może nawet bardziej, zwłaszcza, gdy stoi na progu Unii Europejskiej, obawiającej się religijnych skojarzeń niczym diabeł święconej wody. Pierwszą kwestią, która polityków laickich interesuje, gdy myślą o świątyni, jest poziom dochodów. Na próżno ksiądz będzie tłumaczył, że pieniędzy nie ma: na wszelki wypadek i tak się go opodatkuje. No i Najjaśniejsza Pani Minister zapragnęła znowu coś uregulować i zgodziła się na opodatkowanie zysków uczelni. Co prawda zapewnia, że gdy zysków nie ma, to i podatku nie będzie, ale chyba nie docenia pazerności kolegów z resortu finansów: gdy te wilki zwietrzą krew, to lepiej zmówić zdrowaśkę, niż tracić czas na tłumaczenie, że zmniejszenie deficytu to nie jest zysk. Żeby zaś łatwiej było policzyć, ile się należy, zastępy urzędników od lat pracują nad opracowaniem takiego systemu, który pozwoliłby im ,,mierzyć" dokonania, nawet jeśli nie rozumieją o co chodzi. Po różnych wskaźnikach i listach filadelfijskich przyszedł czas na wdrażanie standardów nauczania, które przypominają dekalog w wydaniu komiksowym. Na razie są to minima, ale być może wkrótce ich przekroczenie też będzie opodatkowane. Wtedy studia będą tańsze, zaś kult w świątyni nauki zamieni się w voodoo. I wtedy, kochani pierwszoroczniacy, zobaczycie na własne oczy zombie, który kiedyś był profesorem. Żywy profesor budzi szacunek, zombie wzbudza strach. Ale jeśli wasza wiara będzie silna, to może zdarzy się cud?