Stwierdziłem kiedyś na tych łamach, że nie wystarczy mówić jakimś językiem, żeby być językoznawcą. Nie będę więc pretendować do statusu prasoznawcy, choć czytelnikiem gazet (lub czasopism) jestem od jakichś trzydziestu lat. Początkowo moja lektura gazet była stosunkowo wybiórcza i ograniczała się do kroniki milicyjnej (przeczytałem na przykład, że grupa wyrostków pobiła przechodnia "z pobudek chuligańskich" i potem zachodziłem w głowę, zanudzałem starszych pytaniami, co to są te "pobudki chuligańskie"), ogłoszeń drobnych i powieści sensacyjnych, drukowanych w odcinkach. Były to czasy, gdy edycja dziennika miała przeciętnie osiem stron (co prawda, zwykle większego niż dziś formatu), czasem tylko sześć, a wydanie sobotnio-niedzielne osiągało w porywach kolumn aż kilkanaście. Chodziły wówczas słuchy, że są na świecie kraje, w których egzemplarz taki ma stron ponad dwadzieścia, a czasem nawet do stu. Było to jednak zupełnie nierzeczywiste; nie mogłem wręcz pojąć, o czym mieliby ci zagraniczni żurnaliści pisać, żeby tyle miejsca wypełnić (odpowiedź przyszła wiele lat później i jeszcze do tego wrócę). Z drugiej jednak strony można się było przekonać naocznie, że radziecka "Prawda", eksponowana także w naszych ówczesnych empikach ma tylko 4 strony (za to 25 milionów nakładu), więc nie byliśmy pod tym względem na szarym końcu.
O gazetach z tamtych lat mówi się dziś, że każda zawierała to samo, co nie jest w pełni zgodne z prawdą. Przykładowo, "Trybuna Robotnicza" zamieszczała przemówienia pierwszych sekretarzy w całości, a "Dziennik Zachodni" dawał tylko ich streszczenia. W "Trybunie" drukowano wyłącznie powieści sensacyjne markowych autorów zagranicznych, na łamach zaś "Dziennika" królowały polskie powieści tzw. milicyjne, które z pasją opiewał w swoich felietonach (i później paranaukowych esejach Stanisław Barańczak). Chłonąłem je z ciekawością.
Rys. Marek Rojek |
Co było dalej, o tym można by długo opowiadać. W latach osiemdziesiątych czytaniu prasy ustąpiło miejsca jej zdobywanie: zwłaszcza podczas tzw. karnawału (1981) codziennym rytuałem było wystawanie w długich ogonkach pod kioskami, w oczekiwaniu na dostawę prasy; a ta następowała różnie: jednego dnia o ósmej rano, drugiego w południe, kiedy indziej zaś nawet po południu albo wręcz wcale - gdy zastrajkowała drukarnia, kierowcy z kolportażu albo gdy po prostu brakło papieru. W pamiętnym roku 1989 natomiast weszły w zwyczaj wyprawy pod siedzibę regionu "Solidarności", gdzie sprzedawano aktualną "Wyborczą" (w kioskach bowiem, przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy oferowano tzw. "wydanie B", czyli de facto egzemplarz gazety z dnia poprzedniego; "dzisiejszy" był tylko program telewizyjny).
Od tamtych czasów wiele się zmieniło, choć niekoniecznie na lepsze. Przeciętny czytelnik tak jak wtedy ma do dyspozycji trzy-cztery tytuły dzienników, a liczących się tygodników pozostało na rynku chyba jeszcze mniej niż było ich "w socjalizmie". Pozostałe, te "postsocjalistyczne" i te, które rozkwitły po roku 1990, stopniowo zniknęły, jak się to zwykło mówić, "nie wytrzymały warunków wolnej konkurencji". Za to gazety można bez trudu dostać w różnych miejscach przez cały dzień, no chyba że do którejś akurat dodano bezpłatnie złoty łańcuszek, płytę z przebojami, butelkę wody mineralnej, czy jakąś mapę. Wówczas łowcy gadżetów opróżniają kioskowe lady już przed dziewiątą rano. Mamy też w prasie pełen pluralizm. Gdy jeden dziennik regionalny upomina się o uhonorowanie Niemców zasłużonych w rozwoju Śląska, drugi udostępnia swe łamy autonomistom i zwolennikom uznania narodowości śląskiej, trzeci drwi sobie z tego, koncepcją i szatą graficzną sterując wyraźnie w stronę tabloidu, choć gdy można włożyć kij w jakieś mrowisko, okazji nie przepuści. Dzięki temu każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie. Pluralizacja, regionalizacja i komercjalizacja prasy codziennej ma niekiedy dziwne przejawy. Gazety zamieszczają bogate informatory o wydarzeniach kulturalnych, ale gdy jedna organizuje bądź sponsoruje jakąś imprezę (czy to koncert, czy wystawę psów), pozostałe ostentacyjnie ją ignorują, nie informując o niej ani słowem. Czytelnik z Katowic nie dowie się ze swojej gazety, co się dzieje w Chorzowie, bo Chorzów jest "obsługiwany" przez inną mutację jego dziennika, a za to zapozna się z problemami mieszkańców Jaworzna czy Chrzanowa, bo taki zasięg terytorialny dodatków lokalnych zaplanowano w redakcji. Aby więc mieć pełny przegląd wiadomości i postaw, trzeba by kupować kilka dzienników, co na pewno będzie z korzyścią dla wyników finansowych wydawców. Wreszcie też wiadomo, czym wypełnić kilkadziesiąt stron druku. Ogłoszenia, dodatki branżowe, poradnictwo praktyczne, różne "artykuły sponsorowane" bądź inspirowane, a przede wszystkim całe potoki, rzeki, morza tekstu związanego z jakimś wydarzeniem. Na przykład: przed meczem polskiej reprezentacji gazeta poświęca po trzy kolumny codziennie przez cały tydzień poprzedzający termin rozgrywki na wywiady z zawodnikami, żonami zawodników, trenerami, ataki dziennikarzy na trenera, pochwały dziennikarzy dla trenera, prognozy wyników, typowania składu, "w jakim nasza jedenastka wybiegnie na boisko", sondy uliczne, historia "wcześniejszych potyczek obu drużyn" itd. A wszystko to w ciągu 90 minut zostaje unieważnione, okazuje się bez znaczenia, bo przebieg meczu tworzy nową rzeczywistość. Wysiłek (piszącego i czytelnika) daremny, niewspółmierny do efektu.
Dlatego ostatnio z prawdziwym zainteresowaniem przystępuję do lektury tylko dwóch typów materiałów prasowych. Jeden to doniesienia z działu gospodarczo-finansowego. Teksty te, w przeciwieństwie od wynurzeń publikowanych na pozostałych kolumnach, mówią o sprawach realnych i z różnych powodów istotnych. I nie chodzi tu o notowania giełdowe, ale choćby o to, która firma telekomunikacyjna wprowadza nowy typ usług, jak wzrosną podatki itp. Poza tym od pewnego czasu z zainteresowaniem spoglądam na prasę branżową, tzn. prasę o prasie i mediach. Tam z kolei ludzie mediów, czując się we własnym gronie, zdobywają się na szczerość: oceniają sposób prowadzenia sprawy Rywina przez "Wyborczą", wyznają, kto i z jakiej agendy rządowej polecił im prowadzić w mediach agitację w jakiej sprawie. A wreszcie, można się stamtąd dowiedzieć, "co w trawie piszczy". Do jakiej stacji trafi po wakacjach Hubert U., które magazyny kolorowe tracą czytelników, kto z "naczelnych" wielkich mediów wkrótce zmieni miejsce pracy, jakie gazety (lub czasopisma) w najbliższym czasie przejmie wielki koncern medialny i wiele innych rzeczy, które szaremu człowiekowi pozwolą lepiej zrozumieć rzeczywistość niż coraz mniej znaczące teksty zapełniające kolumny naszych zwykłych gazet (lub czasopism).