Losy pewnych dwóch studentek Uniwersytetu Śląskiego układają się zaiste zagadkowo. Życie w swym szaleńczym tempie stawia je coraz to przed nowymi wyzwaniami: poczynając od konieczności wstawania o 6. 00 rano (a więc w środku nocy), po to żeby wziąć udział w zajęciach, które rozpoczynają się o 8. 00 (i to w pełni sił fizycznych i umysłowych będąc). Kończąc na przymusie zdawania egzaminów w czasie najbardziej natarczywego kwitnienia kwiatów i ptasząt kwilenia.
Czasem wystarczy jeden telefon, aby cała misternie upleciona czerwcowa strategia legła w gruzach, bo oto Mediolan na linii.
Instytucja kultury Ars Cameralis zwraca się więc do naszych studentek z propozycją darmowego wyjazdu do Stolicy Mody i pozostania tam przez trzy tygodnie pod troskliwą opieką pracowników Konsulatu Generalnego RP. Szaleńczo wdzięczne studentki obiecują w zamian przypilnować wystawy fotografii artystów śląskich: Wojciecha Prażmowskiego, Jerzego Lewczyńskiego, Waldemara Jamy, Zdzisława Sowińskiego, Piotra Muszalika i Wiesława Brzóski-Vistana.
Najprędzej, jak tylko było to możliwe, studentki wyruszają w nieznane. Jedna z ciepłym jeszcze paszportem w kieszeni (ach, co to był za bój z biurokracją, bój o Przyspieszenie), druga wlokąc za sobą żal z powodu niespełnienia obietnicy wzięcia udziału w rodzinnym bytowaniu nad morzem.
Podczas niekończącej się niemal autokarowej podróży, to śpiąc, to jedząc, usiłowały jeszcze określić jakoś swoją sytuację, rozwiać mroki przyszłości - na darmo, niejasności było zbyt wiele, a autokar zbyt nieubłaganie zbliżał się do celu swej podróży. W Consolato di Polonia czekał już przytulny pokoik, wprawdzie z jednym łóżkiem, ale jakim rozłożystym za to, a Mediolan jaki duży! I pościeli tez chwilowo nie było, ale za to spał w niej niedawno sam prymas Glemp i cały komplet poszedł do prania. A tu tymczasem wrażenia gonią wrażenia. Nieznośnie gorąco, w ogóle nie ma czym oddychać, pierwsza pizza i lasagne, wtłaczanie do pamięci nazw stacji metra, pierwsza wyprawa do miejsca "pracy". Ach, wielka to radocha przesiadywać siedem godzin dziennie przy najbardziej ekskluzywnej i najdroższej ulicy w Mediolanie: via Monte Napoleone. Po tygodniu przechodzenia nią przynajmniej dwa razy na dobę rzekła jedna ze studentek do drugiej: "Wiesz, niezmiernie cieszy mnie fakt, że witryny butików Versace, Valentino, Gucciego mijam już najzupełniej obojętnie, jakbym mieszkała tu od lat".
Wystawa polskiej fotografii mieściła się właśnie w Palazzo Bagatti Valsecchi, uroczystym miejscu zamieszkania możnego włoskiego roku, z którego to (miejsca zamieszkania) wydzielono i muzeum i salę wystawową z wejściem przez równie urokliwy, choć niewielki dziedziniec wewnętrzny. Miejsce przemiłe do przesiadywania całymi dniami, wyglądania zwiedzających, snucia rozmyślań, czytania lektur do wrześniowych egzaminów i toczenia dysput w łamanym narzeczu polsko-angielsko-francusko-łacińsko- włoskim. Dysputy toczono zwykle z którymś z dwóch przecudnych strażników, chroniących prywatność mieszkańców pałacu i dbałych o nasze bezpieczeństwo (a może raczej bezpieczeństwo dzieł sztuki fotograficznej, pozostających z kolei pod opieką naszych studentek).
Czy można wskazać jakiś szczególny typ ludzi, którzy odwiedzali wystawę polskiej czarno-białej fotografii w centrum Mediolanu? Ano można się pokusić. Byli to przede wszystkim wszyscy Polacy, którym los dozwolił dojrzeć tablicę z informacją o wystawie, wielu wskazywało przynajmniej na polski epizod w życiorysie (wojna, obozy koncentracyjne, żona, mąż, dzieciństwo). Prawdziwi, "rasowi" Włosi dziwili się przeważnie nastrojowi wystawy - ich zdaniem zbyt przygnębiającemu, jak na środek lipca i ich południowy temperament. Inna płaszczyzna podziału generuje z kolei dwie inne grupy: tzw. zwiedzających szybkich (wbiegających wręcz na wystawę, przebiegających sale i czym prędzej wybiegających na zewnątrz) i zwiedzających godzinami, wpatrujących się w każdy szczegół osobno. W takim przypadku zazwyczaj jedna z porządnie już zaniepokojonych studentek wysyłała drugą, aby ta sprawdziła, czy zwiedzający broń Boże nie zasłabł, albo nie wyszedł przez mysią dziurę, unosząc w nieznane bezcenny eksponat. Jednym zwiedzającym wystarczały w zupełności wiadomości zawarte w okolicznościowym informatorze, drudzy nagle nabywali ochoty do dysput. Jedna z przemiłych pań koniecznie chciała nauczyć się poprawnego wymawiania nazwisk artystów (przypominam: Prażmowski, Lewczyński, Brzóska-Vistan ... ) - niestety bezskutecznie, choć usiłowania zabrały im wszystkim sporo czasu i energii.
W wolnych chwilach zaprzyjaźnione studentki starały się niezmiernie zobaczyć ile wlezie poza witrynami z via Monte Napoleone. Słynną Ostatnią Wieczerzę podziwiały w atmosferze iście szpitalnego oddziału intensywnej opieki medycznej: szklane drzwi, białe ściany, kafelki, woń chemikaliów. W żaden sposób nie dało się dostroić do rangi tego dzieła, zachłysnąć geniuszem Leonarda. Ogromne wrażenie zrobiła na nich jednak potężna katedra, nazywana przez Włochów po prostu il Duomo (dociekliwe studentki nasze po długich poszukiwaniach odkryły wreszcie, że ta urocza nazwa znaczy nic innego jak "katedra" właśnie). Wyglądała ona z zewnątrz jak wydziergana szydełkiem, a od środka jak trzewia ogromnego wieloryba. Tymczasem La Scala robi z zewnątrz wrażenie zupełnie nie zachwycające - jakaś taka mała, niska, brzydka, za to w mieszczącym się tam muzeum znaleźć można nawet gipsowy odlew dłoni Chopina! Następnie rzucił studentki na kolana i pokotem ogrom zamczyska Sforzów. Zasiedziałe na miękkich wystawowych krzesłach nie były wręcz w stanie obejść za jednym zamachem wszystkich, działających w murach zamku wystaw i wszelkich innych atrakcji. Zastanowił je jednak fenomen tej instytucji kultury: w każdym miejscu, na każdym dziedzińcu, korytarzu, sali, nawet w fosie coś się ciągle działo. Oprócz ekspozycji stałych i gościnnych, organizowane były tam koncerty (różniste), dyskoteki (na największym dziedzińcu głównym), spektakle teatralne... Cała ta ogromna góra kamieni żyje o każdej porze dnia i nocy.
W pewnym jednak momencie studentki zaczęły jednak strasznie chcieć do domu. Tak ni z tego, ni z owego. Gorąco zrobiło się już zupełnie nie do wytrzymania, jedzenie przestało smakować (jak długo można przecież jeść różne kombinacje ciasta, pomidorów i sera? ), a zasoby finansowe skurczyły się nadspodziewanie szybko (jest to jednak naturalna kolej rzeczy). Wspomnień starczy studentkom na co najmniej trzytomową powieść.