Historie, które połączył Uniwersytet

By Uniwersytet wciąż nas uczył spotkania, życiodajnej wymiany komplementów, dobrych sporów o prawdę, odważnych intelektualnych decyzji i podpowiedzi, którędy w stronę T/tajemnicy.

Zatrzymało ją kiedyś w biegu między wykładami na Wydziale Prawa i Administracji. Z zachwytu nie potrafiła iść dalej. Z czasem zatrzymywało ją coraz częściej. Tkwiło w ścianie klatki schodowej, w jej narożniku, otoczone ewakuacyjnymi znakami. Zatrzymywało nie na sobie, ale na widoku zawartym w swych ramach. A widok był tryptykiem. Największe, lewe skrzydło, idealnie mieściło kościół Mariacki, z jego przyporami, fialami, kwiatonami i ośmioboczną wieżą pełną żabek, wycelowaną w sporą połać nieba, snującą się przez całość dzieła aż do skrzydła prawego. Zaokrąglone skrzydło środkowe wieńczyła górująca nad kamienicami miasta bryła prokuratury. Skrzydło prawe dopinało do samej krawędzi linię dachów kamienic. Odnajdywała w tym widoku, objętym framugami, niezwykły ład i pokój. Im bardziej życie ją rozpędzało, tym częściej sprawdzała, czy to wszystko wciąż tam jest. Odpoczywała w tym. W różnych porach roku, w różnych momentach dnia, w rwącym strumieniu studentów. I coraz bardziej do niej docierało, że właśnie tam, w trójdzielnym oknie klatki schodowej swego Wydziału doświadczała czegoś w rodzaju podarowanej T/tajemnicy.

Znał to wnętrze i zewnętrze od lat. Od samych narodzin Wuteelu. Żółcie boazerii i mebli, zieloności szkła, srebrzystość wind, poręczy i klamek, romańska surowość ścian z architektonicznego betonu, ceglaste metry klinkieru. Po latach pracy w tych murach przyjrzy się uważniej szklanej kaplicy. Zaglądał do niej wcześniej setki razy. Dawał tam odpoczywać sercu i oczom utkwionym w wypalone w piecu, malachitowo-szmaragdowe „Ukrzyżowanie”. Pewnego dnia, wpatrzony w ekran komputera odkryje, że jedno z trzech grubych szkieł w oknach kaplicy, zawiera „dotknięcie” koloru czerwonego. Dowie się, że wymalowany nim skromny krzyż jest w intencji artystów punktem centralnym Wydziału i jedynym intensywnym kolorem w całym monochromatycznym budynku. Będzie potem chciał o tym koniecznie opowiedzieć innym.

Wracał do domu po ciężkim dniu pracy swoim niewielkim, wysłużonym samochodem. Na jednym ze skrzyżowań przytrzymało go czerwone światło. Gdy czekał na zielone, z tyłu najechał na niego rozpędzony TIR. Rozpoczęła się walka o pogniecione i sparaliżowane wszystko. Rodzice zaczęli się nim dzielić z innymi: „Zawsze żył szybko, zawsze był ktoś, komu jeszcze trzeba było pomóc, zawsze było coś, co trzeba było zrobić. Kościół, praca, studia, wolontariat, znajomi, sąsiedzi…”. Przemówi po śpiączce i trzech operacjach: „Mamo, jak dobrze, że Pan Bóg dał mi jeszcze chwilę”. Wkrótce o jego przebitym boku dowiedzą się studenci i wykładowcy. Będą trwać na modlitwie. Podadzą sprawę dalej. Kontakt będą z nim mieli dzięki rodzinie, pielęgniarkom i lekarzom. W połowie semestru zobaczą go okiem jego internetowej kamerki na zdalnych zajęciach. Pokaże im go z perspektywy drona, prostopadle do leżącego płasko w łóżku, chcącego za wszelką cenę być wśród nich, chłonąć wiedzę i zdać, co się da. Dotknięci tym nieszczęściem będą czekali na jego powrót do zdrowia, na uścisk dłoni, na dotknięcie nadziei, na jesienny powrót w mury Wydziału.

Te trzy historie mogły się spotkać ze sobą tylko dlatego, że połączył je Uniwersytet, a całej trójce udało się uchronić w sobie jakiś rodzaj czujności wobec fundamentów życia, jakieś staranie o myślenie ku bliźniemu i ku T/tajemnicy. Tego właśnie bym bardzo chciał dla nas w Uniwersytecie. Zawsze. By każde dwie, trzy, cztery osoby, jak te powyższe, się w nim nigdy nie przegapiły, nigdy ze sobą nie rozminęły, nigdy nie zapomniały sobie podziękować. Choćby miały być tylko parą, trójką, szóstką. Tego właśnie bym bardzo chciał. By Uniwersytet wciąż nas uczył spotkania, życiodajnej wymiany komplementów, dobrych sporów o prawdę, odważnych intelektualnych decyzji i podpowiedzi, którędy w stronę T/tajemnicy.

Na jednym z katowickich cmentarzy spoczywa nasz student. Nie znam go osobiście, ale czuję, że wciąż jest. Zatrzymuje mnie przy swoim nagrobku, „mówiąc”: Zwolnij, poczekaj, najlepsze przed nami. Uśmiecha się ze zdjęcia. Studiował inżynierię biomedyczną. Graniczne daty narodzin i śmierci bezlitośnie wskazują, że odszedł za wcześnie i że choroby są zawsze bezczelne. Najbliżsi wypisali jemu i nam na naszą wspólną drogę do siebie: „Nie umiera ten, kto żyje w sercach naszych”. Jeszcze się, Bartku, spotkamy – w wykładowych salach teraźniejszości i wieczności. Tego eschatologicznego wychylenia też bym bardzo chciał.

Ks. dr Bartłomiej Kuźnik
Wydział Teologiczny