Często się słyszy, że po pandemii powinniśmy „wrócić do normalności”. Niestety, nie wiadomo, co to jest „normalność”. A bez definicji tego pojęcia nie będziemy wiedzieli, dokąd iść. Pandemia, oprócz obserwowanych skutków fizycznych, ma też potężne – i nie do końca jeszcze uświadomione – skutki psychiczne, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i społecznym. W ciągu kilkunastu miesięcy mogliśmy zauważyć, że „ludzie dostają do głowy”, a dostając do głowy, chętnie się dzielą tym darem z innymi. Pojawiła się nowa kategoria, tzw. aktywiści. Wystarczy napisać, że ktoś jest aktywistą lub aktywistką, i wszystko jasne. Dla mnie nie: ja po prostu nie wiem, czym się ,,aktywiści” zajmują; jest to pojęcie na tyle pojemne, że zmieszczą się tu zwolennicy środowiska, praw kobiet, przeciwnicy szczepionek, proaborcjoniści i proliferzy, ci, co są za energią odnawialną, i ci, którzy są za weganizmem, BLM i Greta Thunberg, wszystko to rozkwita w pandemii, niczym sto kwiatów przewodniczącego Mao. Uniwersytet na razie w małym stopniu uczestniczył w tej fali, ale trzeba się liczyć z pojawieniem się ukształtowanych przez pandemię postaw wśród studentów i pracowników, wyedukowanych w czasach zdalnej nauki. I to nie będą „awatary”, to będą żywi ludzie.
„Zdalne nauczanie”, „zdalne posiedzenia” – to niewątpliwi „bohaterowie” tego dziwnego czasu. Mam wrażenie, że wszyscy tęsknią za powrotem do tradycyjnych form spotkań, tym bardziej, że – jak pisałem ostatnio – zdalne zebrania zazwyczaj przedłużają się ponad miarę i nawet włączenie awatara nie pomaga. Nie mogę jednak nie zauważyć plusów dodatnich zdalności: dzięki niej nasze spotkania zyskały wymiar międzynarodowy, w seminariach uczestniczą osoby, których wcześniej nie widzielibyśmy, a konferencje online gromadzą licznych uczestników. I chociaż powrót do tradycyjnych form jest pożądany, to trzeba pomyśleć o amortyzacji zakupionych komputerów, kamerek, skanerów, tabletów, wizualizerów i innych urządzeń: myślę, że hybrydyzacja niektórych form kontaktów wyjdzie im tylko na dobre.
Internet, komputery, informatyzacja: to wszystko było znane od dawna, ale w moim odczuciu większość podchodziła do „tych spraw” jak pies do jeża. Aż tu nagle trzeba było skoczyć na głęboką wodę i nauczyć się metod dialogu poprzez maszynę. Jak się wydaje, egzamin z tego akurat przedmiotu został zdany, osobiście do dziś korzystam z tutoriali platform Moodle i Teams, stopniowo opanowując techniki, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie wykorzystuję pełnej mocy tych udogodnień. Z drugiej strony, czyż wykorzystujemy pełną moc naszego mózgu? Nawiasem mówiąc, ponieważ głównie dzięki internetowi i związanym z nim atrakcjom potrafiliśmy jakoś przeżyć, zastanawiałem się, czy to aby nie informatycy, producenci sprzętu i twórcy oprogramowania stoją za wirusem? Jeśli aktualna jest rzymska zasada is fecit, cui prodest, to winny się narzuca. Ot, jeszcze jedna teoryjka spiskowa…
Oprócz technologii uczymy się pokory i cierpliwości. To, co wydawało się oczywiste, już takie nie jest. Sypią się autorytety, często na własne życzenie. To chyba jest najboleśniejsza spośród chorób współistniejących – dramatyczny upadek autorytetów. Jednak i tu pojawiają się pewne jaskółki zmian. Ostatnio Rada Społeczna Episkopatu wyraziła obawę przed państwem nadopiekuńczym i przed uwikłaniem mediów publicznych w logikę konfliktu publicznego. Przewodniczącym rady jest ks. abp Józef Kupny związany z naszym Uniwersytetem.
Chciałbym, żeby po pandemii była kontynuowana tradycja cotygodniowych biuletynów rektora, które znajdowały licznych czytelników w społeczności akademickiej.
Musimy sobie też odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: dokąd udać się na wakacje?