Żadnych marzeń!

Jego Magnificencja Rektor Uniwersytetu Śląskiego namawia nas, abyśmy wypowiedzieli na głos nasze marzenia o przyszłym uniwersytecie: do jakiego uniwersytetu chcemy wrócić po pandemicznej przerwie, czy powinien być taki sam jak dawniej, czy coś byśmy w nim zmienili. Na tak sformułowane wezwanie do marzeń odpowiedziałbym słowami Aleksandra II: Point de reveries, messieurs! Żadnych marzeń, ponieważ pandemia nie tyle zmieniła, co tylko wyostrzyła niektóre procesy, inne być może przyspieszyła – o czym za chwilę. Wydaje się zatem przeciwnie, że to nie czas na marzenia, lecz na wyzbycie się ich. By wyjaśnić, dlaczego tak uważam, trzeba zapisać hasłowo kilka oczywistości.

Uniwersytety w Polsce wyrastają z tradycji inteligenckiej w tym sensie, że tradycja owa wysterowała na wiele dziesiątek lat etos uczonego, który w zasadzie zbudowany został na fundamencie etosu dziewiętnastowiecznej inteligencji oraz na – dużo trudniej uchwytnej – formacji intelektualnej polskiego inteligenta wyrosłej w historycznych kleszczach udręk owego stulecia. Model ten historycznie sprawdził się o tyle, że w okresie międzywojennym udało się stworzyć na jego podwalinach kilka niezłych uniwersytetów oraz nieźle wykształcone elity uczonych. Model ten z grubsza przetrwał do dziś, mimo dziejowych kataklizmów i polityczno-ekonomicznego eksperymentu z socjalizmem. Wyraźnie jednak widzimy, że dziś uniwersytety – choć usiłują realizować ten sam dawny model – nie są w stanie podjąć konkurencji z uniwersytetami Zachodu lub dalekiej Azji, nie są też w stanie wykształcić elit intelektualnych na takim poziomie, co niegdyś. Skomplikowane i niejednorodne są przyczyny tych zdarzeń, tu chciałbym wymienić jedną: otóż uniwersytet oparty na formacji inteligenckiej jest przeżytkiem, ponieważ formacja owa także jest przeżytkiem.

W innym liście do Wspólnoty JM Rektor pisze, że uniwersytet realny (substancjalny) da się oddzielić od uniwersytetu „tajemniczego, niewidocznego i nieuchwytnego”, czyli – jak rozumiemy – widmowego, fantomowego. Chodzi tu bowiem w gruncie rzeczy nie o ukrytą przed wzrokiem profanów ideę, lecz o nieobecność, utratę, której nie potrafimy zaakceptować. W tym sensie poczucie braku, które część z nas (bo może nie wszyscy) odczuwa, przypomina ból fantomowy. Ból ten jest większy niż dawniej, ponieważ pandemiczne zamknięcie poddało potężnej amplifikacji problemy, które istniały już wcześniej. Zmierzam do stwierdzenia, że pandemia niczego nie wywołała, lecz uzmysłowiła nam w pełni widmową obecność uniwersytetu oraz fakt, że jako idea nie istnieje on już od dawna. Że istnieje jedynie jako substancja – ludzka i materialna, jako HR i hardware, usługodawca i przedmiot parametryzacji.

Opisywana tu sytuacja nie odnosi się tylko do Uniwersytetu Śląskiego, lecz do wszystkich uniwersytetów w Polsce i kiedyś nas dopędzi w sposób, który nie pozwoli nam już dłużej udawać, że agonię da się jeszcze przedłużyć. Warto tu jednak zaznaczyć, że ani jedna ważna debata ostatnich lat nie odbyła się w przestrzeni uniwersytetu, nie słyszałem też (ale być może ich krzywdzę), by polscy uczeni reprezentujący nauki ścisłe, techniczne lub przyrodnicze rozwiązali któryś z palących problemów współczesności. Przywykliśmy już, że ważne debaty odbywają się poza uniwersytetem, ważne odkrycia zaś – poza krajem. Twierdzę, że fakt, którego przyczyny są wieloaspektowe i można by wiele o tym pisać, bierze się między innymi stąd, że formacja inteligencka uległa wyczerpaniu, żadna zaś inna na jej miejsce w Polsce nie powstała, podczas gdy uniwersytety na Zachodzie oraz – w szczególności – w dalekiej Azji nigdy nie opierały się na tej idei, lecz na idei pragmatyzmu (w Ameryce) i profesjonalizacji (w Azji). Dziś wszystko wskazuje na to, że uniwersytet oparty na idei profesjonalizacji jest najbardziej efektywny, oczywiście w ramach procedur pomiarowych, które sam wytworzył i które nazywamy dziś w skrócie listą szanghajską. Świadomość ta oczywiście niczego nie zmienia: i tak musimy zagrać w tę nie naszą grę, ponieważ w naszą nikt poza nami grać nie chce, a nawet i my sami nie wierzymy już w reguły, według których udajemy, że gramy. Dodać wypada, że rozstanie z tym dawnym uniwersytetem będzie – już jest – bardzo bolesne, a nowe, które w końcu przyjdzie na miejsce starego, będzie rozczarowujące dla tych, którzy dawne jeszcze pamiętają.

Na koniec słów parę o naszym uniwersytecie. Warto zaznaczyć, że powstał on raczej na zasadzie desantu z tradycyjnych polskich inteligenckich mateczników, niż w wyniku oddolnego wybijania się miejscowych inteligentów na akademicką niepodległość. Uniwersytet Śląski w tym sensie jest polski, nie dziwi więc, że my, członkowie naszej wspólnoty, poszukujemy uznania nie na miejscu, lecz najchętniej w owych matecznikach – gdy tam błyśniemy, tu nabieramy większej wartości. Dzieje się tak między innymi dlatego, że pociąga nas ruch z peryferii do centrum, które wciąż kusi nas inteligenckim surdutem. Surdut ten bowiem nie kurzy się na śląskich wieszakach, lecz na krakowskich, warszawskich i poznańskich. Dziś to dla Uniwersytetu Śląskiego udręka, ale może kiedyś, w dobie profesjonalizacji, okaże się szansą.

Przy wszystkich uproszczeniach wynikłych z felietonowej ramy jestem przekonany, że taki jest jedyny – co podkreślam z przekonaniem – sensowny kontekst możliwej dyskusji o polskim uniwersytecie w ogólności oraz o Śląskim Uniwersytecie w szczególności. Ale na początek przede wszystkim: żadnych marzeń!

 

Dr hab. Filip Mazurkiewicz, prof. UŚ
Wydział Humanistyczny