Ekscytujące jest myślenie o życiu naukowym i dydaktycznym w nowych warunkach. Powrót do świata przedpandemijnego? Do tego, co było, zanim…? Wyrzucić z pamięci to, co wypełniało przez ponad rok nasze codzienne życie, regulowane komunikatami Ministerstwa Zdrowia? Wyprzeć?
Oglądam na ekranie na żywo transmisje meczów w ramach UEFA EURO 2020. Wydarzenie miało się odbyć w ubiegłym roku… Zdecydowano, by przenieść je na bezpieczny czas, zachowując jednak nazwę. Nic się nie stało? Ale globalne doświadczenie zmieniło świat, zmieniło uniwersytet, zmieniło mnie. Czego nauczyłam się na lekcji pandemii? Ten czas uświadomił dobitnie, jak ważna jest gotowość na zmiany, przystosowanie się do nowej rzeczywistości, kiedy to konieczne. Czy chciałabym coś zatrzymać na dłużej?
Wymuszone i gwałtowne przejście na edukację w trybie zdalnym nie było łatwe. Ale – przy dużym wysiłku, metodą prób i błędów, ze wsparciem uczelni, koleżanek i kolegów, studentek i studentów, dobrego wujka Google – opanowałam nowe narzędzia pracy i komunikacji, nie tylko w pandemijnej rzeczywistości niezbędne, ale i przyjazne. Przestało to być tylko mniejszym złem, niepełną i okaleczoną komunikacją, stało się efektywną formą porozumiewania ze studentami przebywającymi w różnych miejscach Polski i świata. Zaczęło być medium pracy: prowadzenia zajęć, odbywania spotkań zawodowych, uczestniczenia w konferencjach o różnym zasięgu, intensywnej zespołowej pracy przy przygotowywaniu międzynarodowych projektów badawczych i tych o zasięgu lokalnym, realizowanych wspólnie ze studentami, poznawania nowych kolegów z różnych ośrodków, pracy naukowej przy wykorzystywaniu niezmierzonych zasobów bibliotek e-świata.
I stałam się zwolenniczką systematycznego modelu uniwersyteckiej dydaktyki w formie mieszanej: kontaktowej (offline) i online, kiedy już pandemia stanie się przeszłością. Część studentów, z którymi ostatnio pracowałam, widzi zalety nauczania hybrydowego, z zachowaniem przetestowanej w czasie zamknięcia dydaktyki zdalnej.
Można się zastanawiać nad wadami i zaletami komunikacji face-to-face i e-komunikacji, nad wyższością jednej i barierami drugiej. Można też uznać, że są one, co naturalne, w części różne. Mimo ograniczeń porozumiewania się online i różnych przeszkód natury technicznej („wyrzuciło mnie”, „mój mikrofon nie działa”, „a ja laguję”, „prezentacja się nie ładuje!”) ja – „cyfrowy imigrant” – wspólnie ze studentami z pokolenia C uczyliśmy się razem i nawzajem nowych form komunikacyjnych i dydaktycznych. To też budowało wspólnotę.
„Nie ma nic potężniejszego niż idea, której czas nadszedł” – słowa Dona Tapscotta pozytywnie zweryfikowała pandemia, uświadamiając ważność internetu jako medium i jako środowiska komunikacji, jako miejsca edukacji, pracy, życia w sytuacji kryzysowej. I nie tylko na czas kryzysu.
Dla nazwania użytkownika internetu wiele języków, w tym polszczyzna, używa zapożyczonego z angielszczyzny słowa internauta, dla którego słowotwórczym prototypem jest grecki argonauta, z cząstką -nauta ‘żeglarz’. Występuje ona w kilku internacjonalizmach: akwanauta, aeronauta, astronauta, kosmonauta, lunonauta itp. Etymologia umieszcza więc internautów w szacownym gronie dzielnych żeglarzy – argonautów. W podobnej narracji mieści się surfer. Za tymi słowami widać herosa, silnego, niezwyciężonego, poszukiwacza przygód. Mamy też inne słowo, znacznie mniej powszechne: netizen (-izen z citizen), ‘obywatel internetu’, osoba odpowiedzialnie poruszająca się w internecie. Chcę myśleć, iż pandemia sprawiła, że aktywowało się i drugie oblicze użytkownika sieci. A to także byłoby zdobyczą czasu covidowej plagi.