Wspomnienia Marty Fox – powieściopisarki, poetki i eseistki

Żyję na półce z książkami

Uniwersytet Śląski, czyli mój. Ten zaimek wszystko wyjaśnia. Jestem Ślązaczką w pierwszym pokoleniu. Rodzice przywędrowali do Katowic po wojnie – mama z Lubelskiego, tata z Podlasia. „Mój” i „śląski” to także akceptacja moich związków ze śląskością.

Marta Fox – urodziła się 1 stycznia 1952 roku w Siemianowicach Śląskich, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie
Śląskim w 1974 roku. Zadebiutowała w 1989 roku opowiadaniem Gra. Jest autorką ponad trzydziestu książek (powieści,
opowiadań, zbiorów poezji, esejów). W 2006 roku otrzymała honorowe odznaczenie „Zasłużony dla Kultury Polskiej”
Marta Fox – urodziła się 1 stycznia 1952 roku w Siemianowicach Śląskich, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Śląskim w 1974 roku. Zadebiutowała w 1989 roku opowiadaniem Gra. Jest autorką ponad trzydziestu książek (powieści, opowiadań, zbiorów poezji, esejów). W 2006 roku otrzymała honorowe odznaczenie „Zasłużony dla Kultury Polskiej”

Zaczęłam studia w roku 1969. Przez cztery lata studiowałam filologię polską na Szeligiewicza w Katowicach, dzisiaj jest tam seminarium duchowne. Na V roku filologia była już w Sosnowcu. Na I roku chodziłam na „gościnne” wykłady z literatury powszechnej profesora Zygmunta Czernego. Przychodził na zajęcia w czarnym, karakułowym futrze, bez względu na porę roku. Futro wieszał na klamce okna. Raz podałam płaszcz profesorowi, cudownie zasuszonemu staruszkowi. Jakże się zawstydził. „Ależ, droga pani – powtarzał – to być nie może, aby kobieta mi usługiwała”. Ucałował moje ręce i zaprosił na kawę do „Gołębnika”, kawiarni na samej górze. Można było stamtąd wyjść na dach, więc latem przesiadywałam pomiędzy kominami, ucząc się i opalając przy okazji.

Profesor Czerny kupił mi także „carmena”. Nie odważyłam się przy nim zapalić. Koleżanki siedziały obok i obserwowały tę niebywałą sytuację. Gdyby ta scena była castingiem do filmu Niedołęga, to zajęłabym pierwsze miejsce. Nieraz powracałam do tamtej chwili. Nie pamiętam, czy zdobyłam się na rozmowę. Za to potem, w wyobraźni, toczyłam z profesorem długie dysputy.

Przez nieśmiałość pozbyłam się kilku podobnych szans. Zaprzepaściłam okazję rozmów z profesorem Stanisławem Zabierowskim, promotorem mojej pracy magisterskiej Kolorystyka w twórczości K.K. Baczyńskiego, wspaniałym znawcą twórczości Stefana Żeromskiego. Już w III klasie LO przeczytałam wszystko tegoż autora, łącznie z tomami dzienników, ale ani razu się nie odezwałam. Pamiętam wykłady z literatury staropolskiej u profesora Jana Zaremby. Jego asystentem był wówczas Jan Malicki. To był jedyny egzamin, którego nie zaliczyłam w terminie, mimo że przeczytałam wszystkie lektury i opracowania. Janowi Malickiemu aż się płakać chciało, tak mu było smutno. Pamiętam wykłady z romantyzmu u profesora Zbigniewa Nowaka, panią od łaciny pamiętam, wykłady z kultury języka u profesor Ireny Bajerowej, teorię literatury z dr. Stefanem Zabierowskim, dziś profesorem, oczywiście. Zajęcia z metodyki z dr Zofią Adamczykową, zajęcia z wojska pamiętam (horror przy ulicy Krasińskiego), nauki polityczne, ekonomię polityczną socjalizmu(!) – dużo było wówczas polityki.

Pracę magisterską skończyłam pisać w grudniu, na V roku studiów. Od tej chwili czekałam na obronę, nie wiedząc, czy najpierw urodzę dziecię czy też się obronię. 9 kwietnia zostałam panią magister, 24 kwietnia urodziłam córkę. Nie zaczęłam pisać doktoratu, mimo propozycji. Wydawało mi się, że nie podołam, nie ogarnę studiowania, macierzyństwa, i pracy zarobkowej, i domu, i męża, który pisał doktorat. Nie żałuję tego jednak. Teraz wiem, że to nie była moja droga.

Zaczęłam studiować, mając 17 lat i tak zwane życie studenckie mnie ominęło. Jako 18-latka wyszłam za mąż. Wprawdzie córkę urodziłam 4 lata później, ale, proszę mi wierzyć, inaczej patrzyłam na życie. Wpadłam w rolę pani domu i próbowałam ją pogodzić z rolą studentki. Skupiłam się na nauce, do teatru i kina chodziłam z mężem, nie miałam czasu ani ochoty na szaleństwa studenckie. Nudna byłam, prawda?

Na studiach nie pisałam nic, poza pracami semestralnymi i pracą magisterską. Nic, nic. I jeszcze długo nic. Pracowałam jako nauczycielka języka polskiego w liceum, urodziłam drugą córkę. Pierwszy wiersz i pierwsze opowiadanie napisałam w wieku 37 lat, pierwszą książkę wydałam, mając lat 40. Potem już tak mi się porobiło, że postawiłam na pisanie. Dziś jestem autorką ponad 30 wydanych książek: powieści, zbiorów wierszy, esejów.

Skąd brałam siłę na to, by wstawać o szóstej rano, odwozić dzieci do przedszkola autobusem, pracować na etacie, prowadzić dom, czytać, dziergać na drutach, chodzić do kina, teatru, pisać do gazet, bawić się, organizować przyjęcia? Byłam dobrze „zorganizowana”, pracowita, ale przede wszystkim – nigdy niczego nie robiłam za karę. Jeśli w człowieku jest pasja, to góry przenosi. A poza tym: poezja ratuje i ocala. Dzień bez przeczytanego wiersza, to smutny dzień.

W liceum potrafiłam skruszyć nawet tych uczniów, którzy upierali się, że poezji nie rozumieją i nie poczują zapachu żadnego wiersza, choćby nawet pachniał wszystkimi woniami Arabii. Przekonałam ich, że wiersze się czyta „plecami”, jak radził Eliot. Jeżeli po plecach przebiega dreszcz, to znaczy, że trafiłam na swój wiersz, czyli taki, który czuję i z którym się konkretyzuję. Podobnie reaguję, kiedy oglądam spektakl w teatrze bez zamiaru recenzowania go. Po prostu – chłonę, poddaję się. Jeśli zdarza mi się recenzować przedstawienie, ujmuję swoje przeżycia w formę, co wymaga już warsztatu. Niekończące się lektury dawały mi moc i przyjemność. Moje córki do dziś mówią, że żyję na półce z książkami.

Autorzy: Małgorzata Kłoskowicz
Fotografie: Archiwum Marty Fox