Dr Maciej Fic jest adiunktem w Zakładzie Metodologii i Dydaktyki Historii, rzeczoznawcą podręcznikowym MEN a także współpracownikiem Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Jaworznie (w zakresie przygotowywania i przeprowadzania zewnętrznego egzaminu maturalnego).
Prof. Jolanta Choińska-Mika, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, podczas spotkania z dziennikarzami, które odbyło się 20 marca w Ministerstwie Edukacji Narodowej, powiedziała: „Nie nudzić faktografią, ale uczyć młodych ludzi myśleć – taki był cel przygotowania nowej podstawy programowej z historii”. Czy to oznacza, że do tej pory młodzież była w szkołach zanudzana historią?
– Trudno mi do końca odczytywać intencje pani profesor. To rzeczywiście osoba, która jest odpowiedzialna, w głównej mierze, za przygotowanie podstawy programowej w obecnym kształcie. Była szefem zespołu, w skład którego wchodzili zarówno pracownicy akademiccy, nie tylko Uniwersytetu Warszawskiego, ale też innych uczelni w Polsce, oraz nauczyciele-praktycy. Obowiązujące do 2009 roku rozwiązanie wyglądało mniej więcej tak, że po raz pierwszy uczniowie spotykali się z historią na etapie czwartej klasy szkoły podstawowej. I od czwartej do szóstej mieli, w pewnym sensie, nauczanie obrazkowe, z czego w piątej i szóstej klasie chronologicznie – od starożytności po wydarzenia współczesne. Natomiast w gimnazjum i szkole ponadgimnazjalnej dwa razy po trzy lata odbywał się już (teoretycznie) na każdym etapie kurs historyczny w całości. Nauczyciele mieli do zrealizowania bardzo obszerny materiał w relatywnie krótkim wymiarze godzin. W związku z tym starali się spieszyć, bo jeżeli nauczyciel miał np. do zrealizowania w ciągu 45 minut ogrom treści z zakresu II wojny światowej, to często przyjmował najprostszą formę – wykład. Być może to pani profesor miała na myśli, mówiąc, że teraz będzie trzeba rozwijać umiejętności, podczas gdy wcześniej uczniowie byli nastawieni na słuchanie.
Jednak takie uogólnianie, że historia jest nauką dat, jest niepoważne…
– Obecna minister edukacji, tak jak poprzednia, jest nauczycielką matematyki. To nie zarzut, ale pewnie trudniej im, mimo wszystko, zrozumieć specyfikę historii. Zresztą one same, jak i my wszyscy, byliśmy uczeni w sposób „dziewiętnastowieczny”.
Ale to właśnie matematyk powinien wiedzieć, że bez wykucia na pamięć tabliczki mnożenia dalsza nauka matematyki jest bez sensu.
– Tak. Zgadzam się. Ale w nowej podstawie ten kanon przecież będzie zachowany.
Użył pan określenia „dziewiętnastowieczny sposób kształcenia”. Czy my, którzy uczyliśmy się właśnie w taki sposób, jesteśmy źle wykształceni?
– Problem nie dotyczy nacisku na wiedzę i umiejętności. My byliśmy kształceni w systemie: ośmioklasowa szkoła podstawowa i czteroletnia szkoła ponadpodstawowa. Kurs historyczny był realizowany dwukrotnie. Teraz, gdy doszło gimnazjum, dzieje się to trzykrotnie. Chodziło o to, aby ten trzeci kurs zamienić w coś innego.
A czy problem nie leży w samej instytucji gimnazjum? Może jest ono tworem sztucznym, przynoszącym więcej problemów niż korzyści?
– To jest sprawa złożona. Pomysł na tworzenie bloków „szkoła podstawowa”, „gimnazjum” i „liceum” był w założeniu dobry, przede wszystkim z perspektywy wychowawczej. Reforma miała spowodować, że mamy cztery etapy edukacyjne: klasy I–III oraz IV–VI szkoły podstawowej, I–III gimnazjum i I–III szkoły ponadgimnazjalnej. A zatem w poszczególnych „blokach” mamy ludzi, których możemy wychowywać według jednego modelu. Bo wówczas w jednym takim „bloku” są maksymalnie trzy lata różnicy, a nie tak, jak wcześniej, gdy w jednym budynku i z jedną kadrą pedagogiczną pracowali uczniowie ośmioklasowej szkoły podstawowej, czyli osoby w wieku między siedem a piętnaście lat. Trudno wówczas stosować jeden model wychowania do osób, które tak bardzo różnią się w predyspozycjach intelektualnych i wieku rozwojowym. Założenie było dobre, ale wygląda na to, że praktyka nie przyniosła oczekiwanych efektów. Ja jednak nie chciałbym mówić jednoznacznie, że gimnazja są placówkami złymi. Tam największy nacisk trzeba jednak kłaść na kwestie wychowawcze, a w konsekwencji – trudniej kształcić i pogłębiać różne kompetencje.
Pan może ocenić poziom obecnych absolwentów szkół średnich z poziomem absolwentów, którzy przychodzili na uniwersytet kilkanaście lat temu. Jaka jest różnica w ich wykształceniu?
– Ogólnie kompetencje były kiedyś większe niż dzisiaj, ale to jest sprawa złożona. Piętnaście lat temu wykształcenie średnie posiadało kilkanaście procent społeczeństwa, dzisiaj około 35 proc. Spłaszczanie edukacji zawsze musi nieść ze sobą takie konsekwencje. Poza najlepszymi, których dalej mamy w grupach, będą dziś również dużo słabsi, którzy kiedyś w ogóle nie poszliby do liceum, nie podchodziliby do matury i nie rozpoczynaliby studiów wyższych.
Od roku szkolnego 2013/2014 uczniowie w większym stopniu zainteresowani przedmiotami ścisłymi czy przyrodniczymi będą realizować obowiązkowy przedmiot „historia i społeczeństwo, dziedzictwo epok”, natomiast uczniowie, którzy wiążą swoją przyszłość z przedmiotami humanistycznymi, będą mieli obszerny, akademicki kurs historii. Czy w związku z tym młody człowiek, wybierający się na np. studia matematyczne, nie musi znać historii?
– Kluczowe założenie ministerstwa brzmi następująco: nie będzie powtórki tego samego. Bo to jest chyba główny problem. Do tej pory wyglądało to tak, że w klasach I–III gimnazjum zakładano poznawanie całości historii, a w klasach I–III szkoły ponadgimnazjalnej miała następować tzw. reinterpretacja wiedzy wyniesionej z gimnazjum. Obecnie nie ma już założenia tej powtórki i dlatego się tak głośno o tym mówi. Według nowego programu, w klasach I–III gimnazjum realizuje się historię od starożytności po rok 1918, zaś w klasie I liceum pozostałe treści z zakresu XX wieku – i to jest oblig dla wszystkich, bez względu na to, jaki profil wybiorą poszczególni uczniowie. Natomiast od klasy II po III (szkoły ponadgimnazjalnej), czyli przez dwa lata, ci, którzy są sprofilowani ściśle i przyrodniczo, realizują przedmiot „historia i społeczeństwo, dziedzictwo epok”, a pozostali – kurs akademicki z historii od początku do końca, raz jeszcze. Uczniowie którzy realizują „historię i społeczeństwo, dziedzictwo epok”, mają po dwie godziny tygodniowo w każdym roku, a ci, którzy wybierają historię jako autonomiczną – po cztery godziny. Dotychczasowa sytuacja była taka, że młodzież wiedziała, kim byli periojkowie, metojkowie, hoplici czy heloci, świetnie znała starożytność, bo nauczyciel dopiero zaczynał kurs i często poświęcał na realizację tych tematów dużo czasu. Często jednak zbyt wolno realizował program, a gdy zbliżała się trzecia klasa (egzamin gimnazjalny czy matura), ostatnie okresy przerabiał pobieżnie albo nawet wcale. Robię badania wśród naszych studentów historii, jaka grupa spośród nich nigdy na zajęciach szkolnych (poza epizodem w szóstej klasie) nie realizowała wydarzeń po 1945 roku. To jest naprawdę duża grupa.
Pojawiają się takie opinie, że trudno uczyć historii współczesnej, czyli tej po 1945 roku, a szczególnie po 1980 roku, ponieważ zawsze można ją odczytywać jako sprawę polityczną. Zatem ktoś może uznać, że jest ona źle przekazywana. Jak pan to skomentuje?
– Politycy bardzo wyolbrzymiają ten problem. Uważam, że bez względu na reformę, ostatni głos zawsze ma nauczyciel i to on, jeśli będzie miał taką wolę, i tak będzie indoktrynował młodzież. Zarówno reforma, jak i nowy styl podręczników z historii idą w kierunku, może nie tyle obiektywizmu, co ukazywania racji różnych stron. Czyli, jeżeli będą omawiane wydarzenia, które są przez społeczeństwo oceniane różnie, to chcemy, aby przywoływane były argumenty zwolenników i przeciwników takiej oceny.
Czy mam rozumieć, że naszym dzieciom będą pokazywane dobre strony np. stanu wojennego?!
– Są głosy zwolenników, że to była decyzja słuszna i są głosy przeciwników, że nie. Zadaniem historyka jest przedstawić obie racje, ale i przedstawić własne stanowisko oraz zostawić możliwość oceny osobie, która jest pod drugiej stronie. Ona, na bazie tej wiedzy, którą dysponuje, na bazie kompetencji, których nabiera, pod okiem uczącego, powinna nauczyć się dokonywania wyborów i argumentowania własnych opinii.
A jednak wielu nauczycielom historii nie podoba się ten projekt.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale powiem dlaczego. W Instytucie Historii realizujemy projekt studiów podyplomowych z zakresu „historii i społeczeństwa, dziedzictwa epok”, który przygotowuje nauczycieli do nauczania według nowej podstawy programowej. Obecnie mamy ponad sześćdziesięciu uczestników. Uważam, że nowy przedmiot – „historia i społeczeństwo, dziedzictwo epok” – będzie bardziej wymagający dla nauczyciela, będzie zmuszał go do większej kreatywności. Tematy mają być ujmowane problemowo, a to nie mieści się w tradycyjnie rozumianym kursie historycznym. Najogólniej mówiąc, są „zblokowane” w dziewięciu modułach: „Europa i świat”, „język, komunikacja i media”, „kobieta, mężczyzna, rodzina”, „nauka”, „swojskość i obcość”, „gospodarka”, „rządzący i rządzeni” „wojna i wojskowość”, „ojczysty Panteon i ojczyste spory”, spośród których należy zrealizować cztery wybrane. W ramach np. modułu „wojna i wojskowość” przez pół roku będą omawiane problemy dotyczące problematyki militarnej od starożytności po współczesność. I, być może, wiele nauczycielek nie będzie zainteresowanych wgłębianiem się wyłącznie w wojnę i wojskowość. Bo może one wolałyby moduł „kobieta, mężczyzna, rodzina”, a z kolei uczniowie np. klas matematyczno- fizycznych – moduł „nauka”.
Na jakim etapie jest reforma?
– Przypomnę, że rozporządzenie zostało wprowadzone w grudniu 2008 roku, a reforma została wdrożona w szkole podstawowej i gimnazjum we wrześniu 2009 roku. Od jej rozpoczęcia minęło zatem dwa i pół roku, dlatego nie rozumiem, dlaczego ktoś dopiero teraz się obudził i robi rwetes, że mu się to nie podoba. W 2008 roku nikt tak mocno nie protestował, łącznie z nauczycielami. Inna sprawa, że większość ludzi po prostu nie wie, na czym polega ta reforma. Jesteśmy obecnie na etapie przygotowywania podręczników do „nowego” liceum i technikum. One już się pojawiają, są po recenzjach dopuszczających je do użytku szkolnego. W większości oceniam je bardzo dobrze. Można w oparciu o nie o wiele lepiej pracować, jest dużo zdjęć, schematów, wykresów, tekstów uzupełniających – w proporcji do tekstu autorskiego ok. 50:50 proc. Podsumowując, nie można w XXI wieku założyć sobie metod „dziewiętnastowiecznych” i uważać, że będą one skuteczne. Dzisiejsze społeczeństwo jest społeczeństwem obrazkowym, zatem musimy do młodzieży mówić inaczej.
Jest pan za reformą?
– Na tym etapie jej realizacji jestem za, ale widzę oczywiście jej wady. Uważam, że trzeba popracować nad wyeliminowaniem tych wad, a nie odrzucać całą reformę. Bo co w zamian? Przecież ta reforma już trwa. Klasy gimnazjalne zamknęły pierwszy etap i po wakacjach rozpoczynają kolejny. Pozostaje dać szansę i pomysłodawcom, i nauczycielom, i dzieciakom, które już realizują tę reformę w praktyce.