W czerwcu 2011 roku książka Lajerman Aleksandra Nawareckiego została uhonorowana nagrodą ks. Augustina Weltzla „Górnośląski Tacyt”. 29 września 2011 roku prof. Nawarecki odebrał również, za tę publikację, nagrodę czytelników Biblioteki Śląskiej Śląski Wawrzyn Literacki 2010. Lajerman zebrał 41 proc. wszystkich głosów, pokazując, jak bardzo tematyka, którą porusza, jest pożądana na Śląsku.
Dlaczego książka o Śląsku ukazała się w Gdańsku?
– Chciałem, aby książka, jaką sobie wymyśliłem, była piękna. Wybrałem oficynę, która nie tylko atrakcyjnie i starannie wydaje, ale też prezentuje najnowszą humanistykę. I tak oto publikacja o „Czornym Ślonsku” znalazła się w wydawnictwie ekskluzywnym. A dlaczego nie na miejscu? Skoro nie udało mi się wydać w Katowicach wspólnej książki ze śp. Stefanem Szymutką, to czemu nie opowiedzieć o Śląsku z innego punktu widzenia? Chciałem pokazać Śląsk z perspektywy osoby mieszanej, „metysa”, „krojcoka”, czyli człowieka, który jedną połową jest tutaj, a drugą na zewnątrz i którego doświadczenie Śląska jest dwoiste. Żyjąc na pograniczu dwóch światów, próbowałem pokazać Śląsk ludziom spoza regionu, ale zarazem samemu zobaczyć go z zewnątrz, z dystansu, bo ten dystans jest we mnie.
Wspomniał pan o projekcie wydania wspólnej książki ze śp. prof. Stefanem Szymutką.
– Cały pomysł na książkę urodził się piętnaście lat temu. Rozmawialiśmy wtedy o poczuciu dziwnej niewymowności Górnego Śląska, jakby był „krainą milczenia”, pozbawiony silnej literatury, oryginalnej (nie mówię o pisanej po łacinie czy po niemiecku). Tu nie ma Pana Tadeusza, nie ma wieszcza narodowego, nie ma wielkiej epiki, nie ma wielkiej poezji, która tworzyłaby mitologię – to tak, jakby Ślązacy nie mieli języka (w sensie dosłownym nie mają, bo przecież mowa Górnoślązaków jest gwarą). Panuje cisza, którą nasza wspólna książka miała przerwać. Tak zuchwały i chełpliwy pomysł wziął się również z żartów – ktoś powiedział coś po śląsku i zaczęliśmy się śmiać, bo to był język naszego dzieciństwa, głos z mojego podwórka, a dla Stefana – z domu. To był rodzaj iluminacji. Żartowaliśmy, że trzeba napisać tę książkę pod klopsztangą. Potem zostałem zaproszony wraz ze Stefanem do udziału w sesji, zorganizowanej przez studentów, pod tytułem – może dziś brzmiącym banalnie – „Śląsk inaczej”. Mieliśmy opowiedzieć o naszym prywatnym przeżywaniu śląskości. Przyszliśmy z gotowymi referatami i okazało się, że mówimy jak bracia. To było dla nas obu porażające. W kolejnych latach odbyły się sesje o familoku, o hałdzie i nowym Śląsku, w sumie cztery razy wystąpiliśmy razem. Chcieliśmy zebrać te nasze referaty: cztery dwugłosy na ten sam temat. To miała być książka dialogowa, bo jestem wielbicielem Michaiła Bachtina i filozofii dialogu. Ale jak trzeba było wreszcie złożyć teksty - ja byłem ciągle niegotowy, więc Stefan nie chciał dłużej czekać i wydał swoją połówkę jako Nagrobek ciotki Cili.
Kontynuując wątek wielogłosowości… w pana książce pojawiają się głosy innych osób. Nazwał pan tę część „Głosy z tej ziemi”, czyli, w pewnym sensie, oddał pan głos innym, dał im możliwość wypowiedzenia się o Śląsku. Z jednej strony ukazuje pan swój Śląsk, a jednocześnie pozwala mówić innym, którzy przecież mogą go inaczej doświadczać. Jaka była pana intencja? Czy pokazanie, że nie tylko nie ma milczenia na Śląsku, ale jest wiele głosów?
– Trzeba wpierw odpowiedzieć na pytanie: dlaczego w ogóle była ta cisza? Być może Śląsk był nie do wysłowienia, był niewyrażalny. Można zatem powiedzieć, że Ślązakom brakowało logosu, ale kto wie, czy sam Śląsk nie był takim problemem, którego nie sposób wyrazić? Moim zdaniem, jedno i drugie jest prawdą. Śląsk jest bowiem tajemnicą. A jak zachować się wobec tajemnicy? Jeśli mam odwagę o niej opowiadać, to własnymi słowami, co nadal jest trudne, bo muszę tę osobliwość jakoś oswoić, lecz nie mogę jej przerobić na swoje. Piszmy zatem o Śląsku jak o czymś dziwnym, nieuchwytnym, nieznanym, jak o dziwnym zwierzęciu. Gdyby tak opisać je z dwóch lub więcej stanowisk? I myśmy tego chcieli, stąd formuła dialogów o Śląsku, mówienia z różnych punktów widzenia: Stefana rdzennego, mojego rozdwojonego. To oznacza rezygnację z monologowości, nie chciałem forsować własnego tonu, tym bardziej, że ja tego Śląska ani nie znam gruntownie, ani głęboko go nie rozumiem, wolę oddać mu głos. Taka jest moja formacja intelektualna – fenomenologiczna – niech przemówi sam przedmiot, o którym piszę. Moją intencją było ożywić, albo raczej obudzić rozmaite głosy. Dlatego ważną postacią jest tytułowy lajerman, kataryniarz, ale w tym wzniosłym znaczeniu, czyli lirnik, wajdelota. Chciałem Śląsk opiewać pieśnią, jak w Psalmie 13: „Będę śpiewał Panu, bo okazał mi dobroć”. Parafrazując: będę wyśpiewywał Śląsk, bo okazał mi dobroć. To jest oczywiście wdzięczność egzystencjalna, przecież jestem z tego powietrza, gleby, wody…
Ale opiewał Pan między innymi familoki i hałdy, czyli – w tym ostatnim przypadku – miejsca, które są zbiorem odpadków, symbolem degradacji do granic możliwości…
– To są oczywiście rany zadane ziemi, ale też rzeczy dziwne. Otwórzmy szeroko oczy na Śląsk i zobaczmy, ile tu jest rzeczy dziwnych, tak dziwnych, że brakuje słów. Na przykład opis jazdy tramwajem przez Chorzów u Horsta Bienka, kiedy wagon w ostatniej chwili skręca przed rozpalonym piecem. Szczególnie wieczorem lub nocą to było doświadczenie kosmiczne dla tysięcy ludzi, którzy tam jeździli codziennie, ale też tych, którzy chcieli zobaczyć chorzowski park wypoczynku czy Stadion Śląski, a pojechali dwa przystanki dalej i dopiero zobaczyli cud, wjeżdżając nieoczekiwanie do środka huty. Może to było jedno z najdziwniejszych miejsc na globie (w epoce industrializacji), to było bardzo dziwne, choć i bardzo straszne, może też brzydkie, ale fascynacja rzeczami brzydkimi to nic nowego.
Czy zatem to, co powiedział pan o wyjątkowości Śląska świadczy o istnieniu genius loci?
– Przeczytałem niedawno słowa Lecha Majewskiego, który jest przekonany, że to genius loci o wielkiej mocy. Ma ono związek z ziemią, czyli pokładami węgla, a węgiel to przecież skumulowana energia słoneczna, która wcześniej była w roślinach. Z tych czarnych brył promieniuje przetworzona energia, a wszelkie przejawy inwencji lokalnej, czyli skarby naszej kultury, są tylko emisją „czarnego słońca”. To jest bardzo piękna, poetycka teoria, a zarazem wyjaśnienie na wskroś racjonalne, wręcz pozytywistyczne. Powtarzam tę ideę, bo jest niezwykła, ale nie wiem, czy chciałbym, żeby nasza wyjątkowość brała się z węgla w sensie dosłownym. Uważam, że każde miejsce, także piaszczyste, ma swojego ducha. Przywołam przykład Jana Pawła II, który pielgrzymując do jakiegoś kraju, przychodząc do ludzi, całował na przywitanie ziemię, przez co wyrażał szczególny szacunek dla miejsca, które ich wydało, po którym oni chodzili, gdzie spoczywały prochy ich przodków, więc w tym związku człowieka z materią jest jakiś sens duchowy przekraczający magię i chemię.