Czasami wydaje mi się, że wielu Węgrów nie zauważyło, że Sowieci już dawno opuścili Węgry”. To zdanie, wyłowione z książki Krzysztofa Vargi, Gulasz z turgula mogłoby w paru europejskich krajach wzbudzić zdziwienie, a nawet rozbawienie, ale nie w Polsce. Jak na solidarnych bratanków przystało, mamy całkiem podobne odczucia. Ostatecznie to u nas, co jakiś czas spotyka się grupa osób, która z wielkim zaangażowaniem wyśpiewuje hymn autorstwa Alojzego Felińskiego z 1816 r., wówczas zwany Pieśnią narodową za pomyślność Króla Królestwa Polskiego, a dzisiaj po prostu Boże coś Polskę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie natarczywe domaganie się (czyżby za wstawiennictwem cara Aleksandra I?) zwrotu w o l n e j ojczyzny, co samo w sobie brzmi nieco niestosownie, niczym reklamacja złożona po upływie wyznaczonego terminu. Tak czy owak, car na razie zachowuje wstrzemięźliwość, i póki co w Legnicy nie stacjonuje jeszcze sotnia Kozaków. Proszę więc wstrzymać się na jakiś czas z pakowaniem waliz, tobołów, sakwojaży i rezerwowaniem miejsc w kibitkach. Chociaż – nie ukrywam – może zaistnieć taka potrzeba. Oto w „Tygodniku Powszechnym” (5.06.2011 r.) ukazała się rozmowa Tadeusza Lubelskiego z Wojciechem Pszoniakiem, i teraz krótki jej fragment: „Szedłem ulicą Szpitalną i zauważyłem, jak władczo Ryszard Filipski stara się zatrzymać taksówkę; pomyślałem: Ach kresowiacy! Lwowiak Filipski i wilnianin Poręba. Aleby nam urządzili życie! [Pszoniak] – Prawda? Lepiej uciekać!”. Panie profesorze! (to do Tadeusza Lubelskiego) Czemu pan mi to zrobił? Od dwudziestu prawie lat żyję sobie w błogiej nieświadomości i z nadzieją, że takie pojęcia jak „Grunwald”, „Eref”, „Profil” dawno już rozkładają się gdzieś na wysypisku toksycznych ideologii, a pan to przypomniał. Obudził pan zombie. Gorączkowo przeszukałem stare gazety i znalazłem („Gazeta Wyborcza”, 27.05.2011 r.): Apel do ludności naszych miast i wsi autorstwa Janusza Andermana, ostrzegający przed kataklizmem, jaki niewątpliwie nadejdzie wraz z książką Bohdana Poręby Obronić polskość. Jeżeli ktoś akurat posiada lateksowe rękawiczki, może sobie taką książkę wziąć do ręki i przeczytać na przykład o Porębowej wizji Polski: „Mamy do czynienia z pełzającym rozbiorem Polski, powolnym, co nie znaczy mniej perfidnym i mniej przemyślanym, i zaplanowanym. Powrócimy do czasów księstewka warszawskiego z 1815 roku. I to jest cała prawda”. Koniec cytatu – maski zdjąć! Księstwo Warszawskie? To nawet nienajgorzej brzmi. Mamy już prawie gotowy cały napoleoński gabinet cieni: Macierewicz – Talleyrand, Ziobro – Fouché, piękniś Hofman – Murat. Przede wszystkim mamy zaś cesarza i nie ma chyba wątpliwości, kto – jako jedyny w Polsce – gabarytowo pasuje do tej wielkoformatowej postaci. Bida tylko z panią Szczypińską. Znając jej ambicje, to wiadomo, że nie zadowoli się etatem markietanki. A markietanki niewątpliwie będą potrzebne. Jakaż to bowiem w przyszły
roku kroi się okrągła rocznica? Tak, tak, proszę Państwa. Trzeba będzie w ramach rekonstrukcji naszych bohaterskich porażek (które tylko przez przypadek nie były zwycięstwami) znowu ruszyć na Moskwę. Wprawdzie szansa, by cesarskie orły załopotały nad Kremlem jest niewielka, ale spróbować warto. Po niewątpliwej klęsce upadnie księstewko warszawskie i można będzie spokojnie powołać Królestwo Polskie. A wówczas my wszyscy jak w dym do Najjaśniejszego Pana, by jako adresat tej naszej wspaniałej pieśni wstawił się za nami w kwestii wielokrotnie ponawianej prośby dotyczącej zwrotu wolnej ojczyzny… z czytelnym terminem ważności, rzecz jasna.