Nigdy nie byłem studentem Pani Profesor Ireny Bajerowej. Nie uczestniczyłem w żadnym z jej wykładów czy seminariów podczas moich studiów polonistycznych. Może dlatego już wówczas istniała dla mnie jako legenda. Studenci muszą sobie stwarzać takie legendy, aby ich studiowanie, zwłaszcza, kiedy będą później o tym snuć opowieści, było najeżone trudnościami, a osiągnięcie magisterium, czymś w rodzaju wyczynu alpinistycznego. Krążyły opowieści o tym, że u Prof. Bajerowej egzamin jest tak trudny, że… zdanie go graniczy z cudem. To zwyczajny folklor studenckiego życia sesyjnego. Ale też przedmioty prowadziła nie byle jakie, prawdę mówiąc – najtrudniejsze chyba na polonistyce – zajęcia: z gramatyki historycznej języka polskiego, historii języka polskiego i gramatyki porównawczej. Przedmioty wymagające, a ich wykładowcy zawsze cieszą się ogromnym mirem wśród studentów. Moje ówczesne zainteresowania krążyły wokół historii i teorii literatury, a gramatyka historyczna wzbudzała we mnie ten charakterystyczny lęk przed czymś niebywale trudnym i – jak się wydawało – nie do opanowania! Omijałem ją podczas moich indywidualnych studiów, bo się jej bałem, niczym diabeł święconej wody, takoż samo bałem się i wykładowców, no i oczywiście bałem się Pani Profesor. Ale życie płata nam czasem figle. Jakież było moje zdziwienie, nie, to za słabe określenie, moje osłupienie, gdy pewnego dnia, już jako młody, początkujący pracownik naukowy na etacie technicznym, gdzieś kątem w pracowni socjolingwistycznej, zostałem wezwany właśnie przed oblicze Pani Profesor. Po co, dlaczego, o co chodzi? Otóż Pani Profesor poszukiwała młodego, „dobrze zapowiadającego się” (hmmm) asystenta. I zostałem Jej polecony. Szedłem z pewnym niepokojem na pierwszą rozmowę. To była szansa dla młodego człowieka ogromna. Ale też lęk, czy podołam, zwłaszcza że przedmioty językoznawcze, szczególnie, o zgrozo, historyczne, delikatnie mówiąc, nie były w moim polu zainteresowań. Ale, ponieważ młodość ma ten łut szaleństwa, postanowiłem spróbować. Pamiętam, że długo stałem przed gabinetem i zastanawiałem się, czy nie czmychnąć i pozostać cichym pracownikiem technicznym. Ale w końcu…
Rozmowa okazała się nad wyraz przyjemna, ale też dość rzeczowa i konkretna. Nic z tej rzekomej demoniczności, ale też nic z mamuśkowatości! Pani Profesor wypytała mnie o zainteresowania naukowe, tu nie wypadłem najlepiej, bo jednak nie okazałem zbytniego entuzjazmu do gramatyki historycznej; wypytała mnie także o sprawy rodzinne – zawsze interesowała Ją, jako szefa, sytuacja rodzinna pracowników. Tu wypadłem lepiej, a atmosfera wyraźnie się ociepliła. Do dziś nie wiem, jak to się stało, ale Pani Profesor postanowiła jednak mnie przyjąć. To, co się później działo, nie przypominało tej przyjemnej, lekkiej rozmowy towarzyskiej. Czekała mnie naprawdę ciężka praca asystenta wielkiego profesora, a Irena Bajerowa była profesorem w starym, krakowskim stylu. Wykonywałem więc sporo jej bezpośrednich poleceń, od zbierania materiału filologicznego, odnotowywania bibliografii, przygotowywania książek na zajęcia i szukania potrzebnych cytatów, przygotowywania konspektów moich własnych zajęć i artykułów, po… podlewanie kwiatków. Musiałem się też wiele, wiele uczyć, a nawet zdawać dodatkowe egzaminy, które przede mną postawiła. Oj, pamiętam do dziś to wkuwanie Zarysu gramatyki porównawczej języków słowiańskich Zdzisława Stiebera, pamiętam! Ale była to świetna filologiczna szkoła dla mnie. Szkoła rzetelności, prawdziwej filologicznej analizy, pieczołowitości dla źródeł historycznych. Pamiętam też Jej hospitacje. Bałem się tego bardzo – i nie bez przyczyny. Żeby prowadzić zajęcia pod bokiem Pani Profesor, trzeba było naprawdę opanować materiał i mieć ten nauczycielski błysk. Tu ustępstw i dodatkowych licencji nie było. Wytykała mi później każdy błąd, każde prześlizgnięcie się po temacie. Świetna, świetna dydaktyczna szkoła. Jeśli dziś myślę, że jestem dobrze przygotowany dydaktycznie do prowadzenia zajęć, to wiem, że zawdzięczam to Profesor Bajerowej. Była zresztą znakomitym dydaktykiem, bardzo oddanym studentom, bardzo przez nich też szanowanym. Potrafiła odwzajemnić cały ten szacunek i fascynację jakżeż ciekawymi, doskonale opracowanymi i nowoczesnymi zajęciami. To zawsze były zajęcia wzorcowe. Ale też przygotowywała się do każdych niezwykle pieczołowicie.
Do moich obowiązków należało także regularne uczestnictwo w zebraniach i odczytach na Uniwersytecie Jagiellońskim i w krakowskim oddziale PAN. Wspominam to bardzo miło. Wprawdzie dojazd wówczas do Krakowa, zwłaszcza z Bielska-Białej, gdzie mieszkałem, był niewyobrażalnie trudny i długi, to jednak, jako asystent Pani Profesor, miałem okazję spotykać, rozmawiać, wymieniać poglądy z największymi w językoznawczym świecie. Tam poznałem osobiście wielu dziś już legendarnych uczonych. Zawsze byłem Jej za to bardzo wdzięczny. I jestem jeszcze wdzięczny za jedno. Za to, że po roku mojego terminowania nie zatrzymała mnie i pozwoliła iść swoją drogą. Bardziej mnie już wówczas pociągała socjolingwistyka, bardziej współczesny język niż problemy historyczne. Pani Profesor potrafiła to znakomicie dostrzec, i pokierować młodym człowiekiem, aby odnalazł swoją własną drogę.
Oczywiście od Pani Profesor nigdy się nie odchodziło. Ona zawsze interesowała się losami swoich pracowników, zwłaszcza ich dokonaniami naukowymi. Czytała dużo i znała nasze, moje także, prace. Pamiętam zaskoczenie, kiedy szczegółowo i ciekawie przeprowadziła krótką analizę krytyczną mojej książki. Analizę przychylną, ale chyba tylko dlatego, że „przekupiłem” Ją moim, dopiero co upieczonym ciastem z kremem francuskim – a trzeba wiedzieć, że Pani Profesor była wielką miłośniczką domowych ciast!