Ktoś, kto czytał poprzedni numer "Gazety", może zauważyć, że to już mój drugi kolejny felieton na tematy związane ze sportem, i zastanowić się, czy przypadkiem nie postanowiłem zostać dziennikarzem sportowym - a specjalność to, zdaje się, wśród braci żurnalistycznej dość mało prestiżowa, tak przynajmniej było w dawnych czasach, gdy dział sportowy w gazecie zajmował pół ostatniej kolumny, a nikomu jeszcze się nie śniło o kilkunastostronicowych dodatkach sportowych, z jakimi spotykamy się we współczesnych dziennikach w każdy poniedziałek, a z okazji większych imprez, jak mundial czy olimpiada, niemal codziennie. Pisanie o sporcie jest wszak zajęciem dla autora wygodnym, bo tematów nie trzeba szukać daleko (jakieś mecze, turnieje, czempionaty organizuje się bez przerwy), każdy się na tym trochę zna, więc nie trzeba się wysilać, a i narazić się osobom opisywanym nie sposób, bo sportowcy - jeśli w ogóle cokolwiek czytają, to na pewno nie naszą "Gazetę...".
Piszę jednak nie tylko z tego powodu, ale dlatego, że coś związanego ze sportem ostatnio mocno mnie zaskoczyło. Natrafiłem mianowicie w telewizji na dość już stary (z 1965 roku) film polski pod tytułem "Święta wojna". Pierwsze zaskoczenie było z tego powodu, że nie spodziewałem się, iż w telewizji publicznej zobaczę jakiś film polski, którego jeszcze nie widziałem (bo zwykle na ekranie w kółko "Miś", "Brunet wieczorową porą" i temu podobne). Mniej znane filmy lecą raczej na kanałach kodowanych, gdzie - zapłaciwszy abonament - można się upajać poczuciem uczestnictwa w elitarnym czarno-białym spektaklu, niedostępnym zwykłym telemaniakom, których przedstawiciele zaludniają teleturniej "Kochamy polskie komedie" ze złotoustym Bałtroczykiem w roli konferansjera. Ale przede wszystkim zaskoczyła mnie fabuła. Rzecz dotyczyła rywalizacji dwóch drużyn piłkarskich z jednej miejscowości na Śląsku (niestety, nie udało mi się ustalić, w jakim mieście kręcono; były wprawdzie plenery z jednowagonowym tramwajem typu N przejeżdżającym w pobliżu wieży szybowej jakiejś kopalni, ale widok ten z niczym konkretnym mi się nie kojarzył). Treść zaś była zaskakująca i bulwersująca. W rywalizacji drużyn bardzo wyraźnie zaznaczały się bowiem elementy pozaboiskowe, znane choćby z późniejszego o dwadzieścia lat filmu "Piłkarski poker", takie jak trener usiłujący z walizką pieniędzy załatwić wygraną w meczu przy kawiarnianym stoliku (niestety, bezskutecznie, bo przedstawiciele przeciwnika nagrali go mikrofonem ukrytym w kanapkach na magnetofon "Melodia", jaki jeszcze mgliście pamiętam z wczesnego dzieciństwa); był dyrektor kopalni, który "zatrudniał" piłkarzy na etatach górniczych i domagał się od nich zwycięstw w meczach. Było wreszcie - niestety, wyreżyserowane bardzo po peerelowsku, w stylu środkowego Gruzy - porwanie czołowego strzelca drużyny przeciwnej, aby nie mógł zagrać w decydującym meczu. I tu zaskoczenie jeszcze jedno, bo w roli owego snajpera wystąpił Andrzej Kopiczyński, na dziesięć lat zanim został Czterdziestolatkiem; tu jako trzydziestolatek jeszcze zupełnie niepodobny do siebie takiego, jakim go znamy (to ewenement, zwykle możemy oglądać słynnych aktorów w stanie, gdy są już do siebie niepodobni, bo się postarzeli) - choć piłkarza to on przypominał w równym stopniu co Eugeniusz Bodo amanta. Oczywiście, intryga rozwiązała się po hollywoodzku, tzn. szczęśliwie i wychowawczo, bo porywacze (którymi dowodził fajtłapowaty sztygar kopalniany, będący pod butem swojej żony, postaci jakby wyjętej z tegorocznej "ósmomarcowej" eseistyki Michała Smolorza), zrozumieli swój błąd i postanowili Kopiczyńskiego jednak uwolnić, w związku z czym ich drużyna wprawdzie przegrała, ale jednak uczciwie, a dyrektor kopalni obiecał, że skończy z wypłacaniem pensji za same treningi i wszystkich graczy zapędzi do roboty na dół.
Co mnie w tym filmie zdziwiło najbardziej? Bynajmniej nie to, że już w latach sześćdziesiątych istniał w polskim sporcie proceder kupowania meczów (bo przecież scenariusz nie wziął się z powietrza, choć w zakończeniu na ekranie pojawiła się plansza, że "wszystkie osoby, fakty, drużyny i zdarzenia są fikcyjne i nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi"). Nie przypuszczałem natomiast, że można było wówczas taki film w ogóle nakręcić (choć fakt, że nie jest to obraz jakoś specjalnie znany, spopularyzowany, wydaje się znaczący). Wynikałaby stąd hipoteza o ambiwalentnej roli sportu w życiu społeczno-politycznym nie tylko PRL-u. Dotychczas przyzwyczailiśmy się do tego, że sukcesy naszych herosów podnoszą naszą dumę narodową, stanowią o sile państwa (ostatnio wielokrotnie powtarzano w telewizji film dokumentalny, na którym Gierek witał w 1974 roku drużynę Górskiego, dziękując jej "za prezent, jaki zgotowaliście, towaasze, naszej socjalistycznej ojczyźnie"). Tymczasem okazuje się, że temat sportowy pełnił również, czy to w latach gomułkowskich (patrz wyżej), czy w okresie "normalizacji" po stanie wojennym (patrz "Piłkarski poker") funkcję wentyla bezpieczeństwa, dając pole dopuszczalnej krytyki, jak przysłowiowy kelner plujący do zupy. Za żarty z Gnoma czy Pinoczeta szło się siedzieć, ale swobodnie można było "wychłostać biczem satyry" owego kelnera właśnie, czy skorumpowanych działaczy, a nawet całe organizacje sportowe. A działacze sportowi, tak jak nic sobie z tego nie robili, tak i dziś nie robią, gdyż i współczesne "afery" nie czynią na nich wrażenia. Sprzedano mecz? Przekupiono sędziego? Złapano mistrza (albo mistrzynię) na dopingu? Prasa się wyszumi, powoła się komisję, która opracuje kilkudziesięciostronicowy kodeks etyki sportowca, wszystko ucichnie. Zresztą, o czym tu mówić, skoro jeden z prominentnych działaczy ważnego związku sportowego ma na nazwisko Kręcina.
Można by w związku z tym postawić śmiałą (choć już kiedyś przez publicystów wysuwaną) tezę, że aby uniknąć niepotrzebnego strzępienia sobie języka i zużywania klawiatur komputerowych oraz opuszków palców, lepiej by było pogodzić się z istnieniem w sporcie różnych tego rodzaju tajemnych operacji. Idąc krok dalej, można by również zezwolić na stosowanie dopingu, na walkę z którym poświęca się niesamowite zasoby pieniędzy i energii, niewspółmierne do wyników. bo zwykle udaje się przyłapać na szprycowaniu się jakieś płotki, zdobywców miejsc w drugiej dziesiątce, podczas gdy koksowi królowie zacierają ręce i tylko się jeszcze wzbogacają, wygrywając w sądach procesy o zniesławienie. Gdyby te dwa postulaty, na obecnym etapie rozwoju świadomości społecznej być może jeszcze przedwczesne, wprowadzono w życie, osiągnęlibyśmy w naszym sporcie nową jakość, najlepiej zdefiniowaną w słynnej scenie z "Wielkiego Szu", kiedy król oszustów karcianych po ograniu młodego adepta wypowiedział słynne zdanie: "Graliśmy uczciwie. Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś. Zwyciężył lepszy".