Redakcja kibicuje za Argentyną. Gdy ukaże się to wydanie Gazety Uniwersyteckiej, wszystko będzie jasne i będzie już wiadomo, czy lepiej było postawić na "naszych" Argentyńczyków, czy też na naszych Polaków. Redakcja zaproponowała, żebym nie oglądał meczu z Niemcami i zamiast tego napisał felieton do numeru wakacyjnego. Niestety, cichcem, gdy redaktorzy i redaktorki analizowali w Internecie najświeższe doniesienia z argentyńskiego obozu, ja - udając, że w celu lepszego zrozumienia argentyńskiej duchowości degustuję wino z regionu Mendozy - wymknąłem się do najbliższego telewizora i oddałem się zakazanej rozkoszy podglądania kolejnego starcia polsko-niemieckiego. Ciśnienie mi podskoczyło, ten włos, który jeszcze nie wypadł - posiwiał, a i tak wszystko na nic. Chociaż dzielnieśmy się sprawili, pewien kusy Niemiec chytrą sztuczką wepchnął piłkę do naszej bramki. W każdym razie teraz znowu myśmy byli dobrzy, bo na przykład z Ekwadorem to oni (ci polscy piłkarze) grali zupełnie do niczego.
Skoro już macierzysta redakcja nawołuje do dopingowania Argentyńczyków zamiast "orłów Janasa", to znak, że coś się zmienia. Coraz trudniej o jednoznaczność w sympatiach sportowych. Przed spotkaniem Polaków z Niemcami, w telewizji pokazywano minireportaże pokazujące kłopoty wyboru pomiędzy lojalnością wobec państwa, więzią z kolegami i rodziną oraz czystym uczuciem zachwytu dla czyjegoś kunsztu zawodowego. Dlaczegóż bowiem ktoś z Gliwic czy Opola ma się bardziej przejmować grą nieznanego mu osobiście Ebiego Smolarka z białym orłem na piersi, który mówi po polsku niewiele lepiej (a może i gorzej) niż Miroslav Klose, na którego koszulce skrzydła rozwija czarny orzeł, ale za to pochodzi on z podwórka przy sąsiedniej ulicy? A co zrobić w przypadku, gdy w "obcej" drużynie gra ktoś z bliskiej rodziny? Nic dziwnego, że niektórzy kibice wkładali czarno-czerwono-żółte kapelusze i biało-czerwone szaliki. Do tej pory był to może najczęściej problem mieszkańców polsko-niemieckiego pogranicza, ale tsunami migracyjne, które ruszyło z Polski po wstąpieniu do Unii, pozwala przypuszczać, iż za kilkanaście lat w każdych zawodach będą rywalizować Polacy z różnych krajów świata. Na marginesie kolejnej wielkiej imprezy sportowej, warto spytać, dlaczego na przykład piłkarze albo biegacze przez płotki występują jako reprezentanci kraju, grane są hymny i wywieszane flagi państwowe? Przecież tak zwana reprezentacja Polski jest w istocie kadrą Polskiego Związku Piłki Nożnej albo Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Jakoś nie słyszałem, żeby pracownicy Polskiej Akademii Nauk albo któregoś z polskich uniwersytetów występowali w dresach z orzełkiem i żeby po ich wykładach podczas licznych konferencji międzynarodowych śpiewano ,,Mazurek Dąbrowskiego". Byłoby z pewnością śmieszne i dziwaczne, ale nie jest też całkiem normalne, że jedenastu panów wskazanych przez selekcjonera zatrudnionego przez korporację niezależną od wyborów powszechnych uznaje się za przedstawicieli państwa czy narodu. Gdyby międzynarodowe federacje pozwoliły na istnienie kilku związków piłki nożnej w danym kraju, to może nacjonalizmu byłoby mniej. Z drugiej strony, jeśli istnieją jakieś przepisy regulujące udzielanie zgody na używanie narodowych barw i godła, to powinny one też przewidywać zawieszanie takiego uprawnienia, żeby uniknąć sytuacji, gdy w imieniu Polaków występują patałachy.
Zostawmy już tych nieszczęsnych futbolistów. Politycy i tak będą ich kochać bardziej niż uczonych. Z pewnością nie odbiorą prawa do białego orzełka. Uczonym próbują odebrać część wynagrodzenia, które było wynikiem stosowania przepisów o kosztach pozyskania przychodów osobistych. Jakkolwiek sam pomysł wprowadzenia porządku w bałaganie podatkowym, jaki u nas panuje, jest interesujący, to jednak trudno zrozumieć, dlaczego zaczęto akurat od twórców, dziennikarzy i uczonych. Zwłaszcza, że pani wicepremier obiecała, iż pieniądze uzyskane w ten sposób z powrotem trafią do nauki i kultury (dziennikarzom nic nie obiecała). Może z tego wynikać, że państwo ma większe zaufanie do selekcjonera piłkarzy niż do profesorów. Selekcjoner może wydawać pieniądze na przygotowanie do mistrzostw na własną odpowiedzialność, natomiast pani wicepremier uważa, że potrafi wydawać pieniądze wyjęte z kieszeni profesorowi lepiej niż ich dotychczasowy właściciel. Profesorom nie można ufać, jeszcze gotowi przepić wypłatę. Zamiast tego ustanowi się kolejny urząd do rozdawania jałmużny, który po odjęciu kosztów własnego istnienia (czy pani wicepremier zbadała już ile wynoszą koszty istnienia różnych poborców podatków i przelewania pieniędzy z pustego w próżne?) resztę rozdzieli tak jak należy, czyli "po uważaniu".
A co tam, w tym roku jeszcze pieniędzy nie odbiorą, więc nie martwmy się na zapas. Jedźmy na wakacje, chyba, że ktoś odsiaduje wyrok skazujący na pracę w komisji rekrutacyjnej. Dzięki niezwykle sprawnej pracy komisji maturalnych rekrutacja może potrwać aż do października albo i dłużej. Wtedy nastanie lato w Argentynie, może ktoś z Buenos Aires zechce się zrewanżować za kibicowanie ich drużynie i zaprosi na plażę.