Nadeszło lato. Czerwiec mieliśmy paradny, zwłaszcza w Warszawie i w mediach centralnych, które miotają się od teczek do opisywania przemarszów mniejszości seksualnych albo narodowych. Tak, tak, narodowych, bo aczkolwiek młodzież, która paraduje uważa się za wszechpolską, to powszechnie w Polsce jest postrzegana raczej jako pewne zjawisko egzotyczne.
Na świecie wciąż nie wiedzą, co począć z aborcją eurokonstytucji dokonaną przez Francuzów i Holendrów. A u nas, na Uniwersytecie, wszyscy w czerwcu pracowali, bo trwała sesja i nikt nie miał czasu na parady i dylematy. Owszem, wpływ obcego świata z jego problemami był również zauważalny w salach egzaminacyjnych. Coraz częściej zdarza się, że studenci nie mają czasu na popisywanie się wiedzą, bo ledwie skończą zajęcia, to już pędzą do pracy za Odrę, za Bałtyk, albo za Atlantyk. Francuzi boją się polskich hydraulików i estońskich murarzy (murarz po fracusku to mason), a tymczasem powinni się bać polskich studentów. Jeszcze kilkanaście lat temu studenci byli bardziej rozrywkowi i czas spędzali na wymyślaniu coraz to nowych brewerii. Teraz przyszły w nasze mury jakieś mutanty, które nic, tylko o pracy myślą. Może nie wszyscy, ale jednak widać ich jak maszerują kolumnami, niczym polscy rzeźnicy na niemieckie masarnie. Młodzi ludzie szybciej od swoich własnych profesorów zorientowali się, że nie ma, na co czekać i nie ma, co liczyć na cudowne właściwości uniwersyteckiego dyplomu. Sam dyplom już nie wystarczy, trzeba równolegle pracować na swoje CV. Dlatego jeżdżą po całym świecie, co bardziej uzdolnieni kombinują jak zdobyć stypendia, wszyscy starają się zarobić na pierwsze lata po studiach.
Brzmi to jak jakaś czytanka do nauki języka rosyjskiego w minionej epoce: tam też wszystko było wspaniałe, ludzie pracowali, wypoczywali i ogólnie byli szczęśliwi. Czy nasi studenci są szczęśliwi, nie wiem, pewnie uwiera ich niejedno. Jednak trudno nie zauważyć, że są trochę inni niż jeszcze parę lat temu. Pojawiają się znowu młodzi ludzie, którzy chcą się czegoś nauczyć, i to może być wyzwanie dla uniwersytetu większe od ustawicznego braku pieniędzy. W ciągu kilkunastu lat naturalny odruch narzekania na ministerstwo, kolejne rządy i ustawy, został doprowadzony do takiego mistrzostwa, że już nie za bardzo wiadomo, jak to się dzieje, iż w ogóle cokolwiek działa. Zupełnie jak w tej starej anegdocie o żydowskim młynarzu, który twierdził, że do mielenia wciąż dokłada. To z czego pan żyjesz? - spytał naiwny rozmówca. Z tego, że w szabat młyn stoi, nie mielę, więc i nie dokładam - brzmiała odpowiedź. Podobnie jak ów dzielny rzemieślnik, akademicy też mają tendencję do koloryzowania rzeczywistości, a dokładniej do jej uczerniania. Jednak ci młodzi, którzy teraz przychodzą - a znów przyjęliśmy ich parę tysięcy - nie chcą respektować nastroju żałobnego czuwania u wezgłowia umierającej nauki śląskiej. Oni tu przychodzą w konkretnych celach, a ponieważ trudne czasy komunizmu znają już tylko ze żłobka, bez litości będą egzekwować to, co im się należy. Zwłaszcza, że profesorowie też się zmienili i bardziej przypominają usługodawców niż półrealne byty z dawnych opowieści. Dawniej profesor unosił się nad ziemią i nic, co ludzkie się go nie imało. Tu należy zwrócić uwagę na pozorną sprzeczność ostatniego stwierdzenia z zawołaniem humanistów, do których profesorowie na pewno się zaliczali. Jednak profesor musi mieć dystans do przedmiotu swych badań, więc stwierdzenie, że nic co ludzkie nie jest mu obce nie oznacza, że cierpi on na ludzkie przypadłości. No więc wtedy, gdy profesorowie unosili się nad ziemią, ich półprzytomne spojrzenia osób przyłapanych na intymnym obcowaniu z prawdą mogły być interpretowane jako atrybut kapłaństwa świątyni nauki. Nic dziwnego, że student nie miał odwagi, a może i widział sensu, w nagabywaniu profesora o nieco jaśniejszą wykładnię głoszonych mądrości, albo o bardziej konkretną pomoc w napisaniu pracy dyplomowej. Dziś jednak, gdy wszystkim zawładnęły punkty, standardy, wskaźniki i algorytmy, nawet najbardziej uduchowiony uczony musi sięgnąć bruku. A w dodatku koledzy go nie żałują, jeszcze go stratują, bo oni się już załapali na naukometrię i wszystkim uświadomią, że ową mistyczną aurę otaczającą profesora można zmierzyć i zważyć. W dawnych powieściach opisywano szalonych badaczy, którzy wyliczali ciężar duszy, porównując wagę ciała przed i po zgonie. My jeszcze żyjemy, ale wagę naszego ducha już znają. A skoro coś jest wulgarnie wymierne i policzalne, to nie może imponować. Młodzi ludzie to widzą i się, niestety, uczą braku szacunku do mistrza. Zresztą cała nasza świadomość obywatelska zmienia się w tym kierunku: co dawniej było osiągalne w drodze wyjątku lub wyróżnienia, albo przysługiwało z uwagi na urodzenie (jak ktoś przyszedł na świat w rodzinie kierownika stacji benzynowej, to mógł dalej zajechać), dziś jest przeliczane na pieniądze i bez żadnej łaski można to mieć, jeśli tylko na koncie jest dość środków. Szybko tę nowość podjęły uczelnie prywatne i choć tylko niektóre mają powody do dumy z osiągnięć naukowych, to wszystkie z wielkim sukcesem przekonały społeczeństwo, że edukacja to takie samo dobro jak śmietana czy mercedes, tyle, że droższe od śmietany, a tańsze od mercedesa. I to społeczeństwo coraz tłumniej zapełnia nasze sale wykładowe. Już po wakacjach możemy przeżyć szok, gdy zaczną się domagać edukacji na poziomie odpowiadającym licznym stopniom i tytułom i nie będą chcieli uwzględnić szczególnie trudnych czasów, w jakich żyjemy. Dla nich te czasy nie są szczególnie trudne: oni po prostu innych nie znają.
Stefan Oślizło