Jeśliby mnie ktoś zapytał, jakie uczucie dominuje we mnie u progu lata Anno Domini 2005 (jak by powiedzieli zmanierowani dziennikarze, bynajmniej nie dlatego, że tacy katoliccy, ale tak ich nauczono w wyższych szkołach dziennikarstwa lub też tak się nauczyli obserwując teksty innych zmanierowanych dziennikarzy), odpowiedziałbym, że jest to znudzenie.
Obserwując świat wokoło mnie, zaczynam odnosić przemożne wrażenie, że wszystko, co mnie otacza, "już było", że nie dzieje się nic nowego, ciekawego, a to, co się dzieje, jest w stu procentach przewidywalne. W radiu wiadomości wciąż jakby te same: komisje śledcze, wybory, dyskusje polityków, którzy co tydzień w niedzielę rano mówią do siebie slowa straszne i obraźliwe, a w następnym tygodniu spotykają się jakby nigdy nic i znowu mówią do siebie te same rzeczy, choć może jeszcze bardziej obraźliwe. W telewizji filmy, które już widziałem nawet po kilka razy, w teleturniejach pytania, które już wielokrotnie zadano, na forach internetowych, które zdarza mi się przeglądać, te same grupy użytkowników (jeśli prześledzić powtarzające się pseudonimy, okaże się, że dość wąskie) roztrząsają ciagle te same problemy, stale na tym samym, raczej niskim, poziomie intelektualnym. Na festiwalu opolskim ci sami artyści i te same piosenki, co rok, dwa lata temu, a nawet dawniej (nieśmiertelny Krawczyk, który porusza się już z pomocą kuli - i tak dobrze, że jeszcze nie na wózku inwalidzkim, jak sportretowali Roda Stewarta prześmiewczy twórcy serialu "South Park" - ale zaryczeć potrafi jak dawniej, nawet jeszcze donośniej); i nie zmienia tego wrażenia jedna zmanierowana panienka o nie w pełni wykształconym głosie, ale za to już o prawdziwie gwiazdorskich manierach, której "ludzie" postanowili przyznać Grand Prix i Superjedynkę (przypomina się tu scena z filmu "Chłopaki nie płaczą", gdy Łazuka, grający szefa mafii, każe swoim ludziom zapewnić sukces na liście przebojów piosenkom, wykonywanym przez jego syna, kreowanego przez Milowicza. "Ale to chyba zależy od ludzi", mówi podwładny, rozkładając ręce. "To dotrzyj do ludzi, od których to zależy!", pada rozkaz). W kabaretonie też wciąż te same dowcipy sprzed lat; najwyraźniej prawdziwa twórczość kabaretowa przeniosła się tam, gdzie są prawdziwe pieniądze, czyli do reklamy (rzecz jasna, nie mam tu na myśli Otylii J., recytującej drewnianym głosem tekst o zaletach jednej idei, ani dwóch młodzieńców wyjących o przewagach telefonu na kartę, na tle fruwającego na lianie medalisty olimpijskiego). A tu już za progiem "Lato z radiem" z Eugeniuszem Bodo współczesnego polskiego dziennikarstwa - Zygmuntem Chajzerem w roli głównej i jego pomagierami. I znów konkursy, banalne pogaduszki ze słuchaczami, znikąd wyciągnięte piosenki stające się przebojami dzięki wzmożonemu wbijaniu w ucho.
W polityce znów kampania wyborcza. I choć nie będzie tym razem Mariana Krzaklewskiego w czarnym garniturze na plaży w Jastarni w upalną lipcową niedzielę, jak przed pięciolatką, to jednak znów zawitał Stan Tymiński. I znów mówi (jak się zdążyłem przekonać) rzeczy równie odległe od zdrowego rozsądku, co poprzednio. Wprawdzie żonę ma nową, ale też, jak wówczas, należącą - z polskiego punktu widzenia - do "mniejszości etnicznej". A prócz Tymińskiego cała plejada kandydatów, którzy po raz kolejny będą nas chcieli do siebie przekonać tymi samymi chwytami, które już znamy (a liczni badacze uzyskali na podstawie ich analizy stopnie naukowe).
W sporcie jak zwykle. Mecze sprzedane, sędziowie przekupni, zaskakujące wyniki w lidze piłki nożnej. Gołota jak zwykle na deskach w pierwszej rundzie. Siatkarze w Lidze Światowej wygrywają, a czasami przegrywają. Za pasem Tour de France i Lance Armstrong znowu wyda książkę, którą jakoby sam napisał, o tym, jak wygrał Tour de France poprzedni.
Za oknem wciąż to samo. Kasztany (czyli, jak nauczają panie przedszkolanki, kasztanowce) już zapączkowały, wypuściły liście, zakwitły i przekwitły, teraz tylko czekają na szrotówka. Jak co roku kwitły magnolie, bzy, azalie, mlecze, koniczyny i inne kwiatki. Pylą topole (które na moim osiedlu - choć systematycznie przycinane niemal do gołego pnia - odradzają się co roku jak Feniks z popiołów), a fruwające z nich "koty" wciskają się w każdy zakamarek. W maju marzniemy, bo ciepłownia przestaje grzać akurat wtedy, gdy nadchodzi tradycyjne wiosenne ochłodzenie, w czerwcu mokniemy. Wkrótce, jak zwykle podczas sesji egzaminacyjnej będziemy się dusić w naszych pokojach przy placu Sejmu Śląskiego, wystawionych na poranne słońce (już kiedyś o tym pisałem). Albo też będzie lało jak z cebra, a my, przemykając się po zalanych wodą ulicach będziemy wyglądać sierpnia, który zwykle przynosi słońce.
W sprawach zawodowych nie lepiej. Studenci na egzaminie popełniają znów te same błędy, co rok i dwa lata temu, w czasopismach naukowych młodzi autorzy drukują znowu te same banały o języku reklamy, Internetu i innych podobnie doniosłych tematach (zwłaszcza na ten ostatni temat jakoś dziwnie trudno jest badaczom powiedzieć coś naprawdę istotnego i interesującego, fatum jakieś, czy co?). A tu już niedługo egzaminy wstępne, podczas których kandydaci znów opowiedzą (w większości) te same historie, wyczytane z bryków i internetu, a bojowa lokalna prasa tylko będzie czekać, żeby stanąć w ich obronie z powodu jakichś ich rzeczywistych, bądź urojonych kłopotów (jak to już miało miejsce w kwestii opłaty rekrutacyjnej).
W gazetach - oprócz tekstów, z których większość też już znam prawie na pamięć (a przynajmniej klisze, na których powstawały) - znowu płyty DVD z (już) trzeciorzędnymi filmami, książki z kolekcją prozy (za rok będzie do nich można dokupić specjalnie zaprojektowaną półeczkę), stare słowniki językowe, (w większości niedokładne) mapy, (w większości ogólnikowe), przewodniki turystyczne, książki kucharskie, poradniki, książeczki z cyklu "co należy czytać, żeby zostać uznanym za intelektualistę". A czytać należy - oczywiście - znowu Masłowską, która "wielką pisarką jest". Dobrze, że jak dotąd nie ukazał się nowy płód artystycznej pasji Jerzego Pilcha.
Tak więc, uświadomiwszy to sobie, dochodzę do wniosku, że chyba już nic mnie nie zaskoczy. Zaczynam sądzić, że to, co ciekawego, już przeżyłem, że nie spotka mnie nic interesującego, co pozwoliłoby się wybić z codzienności. Nawet pisanie felietonów staje się zajęciem uciążliwym, bo co przyjdzie mi do głowy jakiś temat, przypominam sobie, że już kiedyś o tym pisałem, więc co się będę powtarzał.
W tej sytuacji mogę zrobić tylko jedno. Złożyć pióro felietonisty i wyjechać na wakacje gdzieś hen, daleko, w poszukiwaniu nowych wrażeń i pozytywnych doświadczeń.
Piotr Żmigrodzki