W zasadzie tekst ten bardziej nadaje się do miesięcznika "Mówią Wieki", jako że traktuje o sprawach zamierzchłych, sprzed niemal 30 lat. Zarazem jednak dotyka on (czasem boleśnie) mojej prywatności, więc w macierzystej gazecie jest chyba bardziej na miejscu.
Gdzieś w połowie lat 70 siedziałem nocą na stacji Szczecin Dąbie i cierpliwie oczekiwałem na pociąg do Gdańska. Osobom mniej niż ja wiekowym, przypominam, że w czasach PRL (nie wiem jak to wygląda dzisiaj) Szczecin Dąbie to były takie Koluszki Pomorza. Wszyscy udający się w innym niż Poznań i Wrocław kierunku, zmuszeni byli na stacji owej się przesiadać. Czekałem więc na peronie... Co ja wygaduję... Wcale nie czekałem, tylko toczyłem nierówny bój z moim organizmem. Walka ta była z góry przegrana i zrezygnowany wiedziałem już, że wcześniej czy później (raczej wcześniej), będę zmuszony skorzystać z dworcowej toalety. Każdemu, komu w tych latach zdarzyło się odwiedzić taki przybytek, niestraszny był już potem wyciek z reaktora elektrowni atomowej, niestraszna katastrofa cysterny wypełnionej chlorem, zardzewiała beczka z gazem musztardowym, pęknięta torebka z wąglikiem, a nawet specjały kuchni mongolskiej. Czytelnikom wrażliwym oszczędzę szczegółowego opisu szczecińskiej izby tortur, której atmosfera zdecydowanie oddziaływała na najbardziej nawet stępione zmysły. Kiedy jednak zdesperowany szamotałem się z oporną - jak zwykle w takich przypadkach - garderobą, uwagę moją przykuły inskrypcje, którymi pokryte były - niegdyś białe - drzwi kabiny. Z cierpliwością godną prof. Champolliona, zabrałem się do odczytywania tekstu. Konkretnie był zaś to wiersz... Co tam wiersz - poemat cały, mozolnie uwieczniony ku chwale drużyny Pogoń Szczecin, za pomącą niezawodnego długopisu marki Zenith. Bezlitosne ostrze satyry niedbale schowane pod mało wyrafinowaną metaforą, okrutnie kłuło dumę kibiców Arki Gdynia. Nie ma co ukrywać, był to właściwie katalog wszelkich perwersji i wynaturzeń, ku którym skłaniać mieli się ponoć sympatycy znienawidzonej Arki.
Parę dni później w tygodniku "Kultura", znalazłem felieton Janusza Głowackiego, w którym odnotował on napisy, jakie znalazł w uniwersyteckiej toalecie w Berkeley, w tym klasykę już dzisiaj tego gatunku: "Bóg umarł - Nietsche" i odpowiedź: "Nietsche umarł - Bóg". Czyż można sobie wyobrazić, jak byłem na siebie wściekły? Ty nieszczęsny dupku (przyznaję, że myślałem o sobie znacznie gorzej, ale z wiekiem złagodniałem), popatrz sobie na Głowackiego, tak się łapie tematy. Miałeś taką perełkę, wartą nie byle felietonu, ale całej dysertacji, i co? Głód tlenowy nie jest żadnym wytłumaczeniem; Pôësis non olet!
Tak to sobie przed trzydziestu laty wyrzucałem brak dziennikarskiego nosa. Teraz (czyli w maju 2005 roku) wracam po raz wtóry do felietonów Głowackiego. Ukazały się właśnie zebrane w książkę "Jak być kochanym". Siedzę już nie na peronie stacji Szczecin Dąbie, ale wygodnie w barcelońskiej "Hard Rock Cafe". Czytam te teksty i żałość mnie ogarnia. Kontekst gdzieś się ulotnił, nie turlam się ze śmiechu, nie pohukuję: aleś im Głowa przywalił, i już tak nie zazdroszczę. Później przeczytam jeszcze recenzję Tadeusza Nyczka ("Przekrój" 12.05.05): "Zwiędła (...) znacznie ich siła rażenia. Już nie podniecają, nie gryzą, nie wystawiają na pośmiewisko. Cóż, zwykły los felietonu". Aby jednak déjà vu miało się do końca wypełnić, schodzę do tamtejszej toalety. Sama toaleta - nic szczególnego; obrzydliwie sterylna i pachnąca, żaden to temat na wielką literaturę. Za to korytarz prowadzący do tego intymnego miejsca... To nie korytarz, to istne sanktuarium. Czegóż tam nie ma: list własnoręcznie napisany przez Buddy Holly`ego, płyta z dedykacją samego Eric`a Claptona, koszula Jeff`a Becka... I wreszcie (aż przysiadłem z wrażenia), niedopałek z papierosa wypalonego przez Johna Lennona, pognieciona paczka po papierosach Lark i jego sznurowadło. Wszystko to zaś za szkłem w grubych mocno złoconych ramach, na widok których twarz Rubensa przybrałaby z zazdrości barwę ochry. Tak to trafia się do historii wcale nie kuchennymi drzwiami. Upojony tymi wszystkimi eksponatami, czuję nagły przypływ patriotycznego uniesienia. Aż prosi się by zaznaczyć i nasz wkład do europejskiej kultury masowej. Dyskretnie na framudze wypisuję flamastrem: "Głupi kaowiec". Może przetłumaczą na hiszpański. Głowacki sobie na to z pewnością zasłużył.
Jerzy Parzniewski