JAK TO DRZEWIEJ BYWAŁO

Wiele, wiele lat temu, tak dawno, że trudno znaleźć kogoś, kto by to pamiętał, nie było komputerów. Ani dużych, ani małych, ani nawet tych najmniejszych. Ludzie liczyli na liczydłach, albo - w najbardziej postępowych krajach świata - na ,,kręciołkach", które tajemniczo mruczały, podając po kilku lub kilkunastu obrotach korbki wynik dodawania, mnożenia lub odejmowania. Kalkulatory, które były obiektem pożądania studentów politechnik, pojawiły się tuż przed komputerami osobistymi: za późno, by pobić rekord żywotności suwaka logarytmicznego. To urządzenie było nieodłącznym atrybutem każdego inżyniera. Linijka z ruchomą wkładką w dłoniach sprawnego rachmistrza potrafiła udzielić odpowiedzi na każde pytanie, jakie praktyka mogła postawić. Ponadto można było nią zmierzyć długość sznurka oraz pomóc sobie przy przedarciu kartki na dwie, mniej więcej równe połowy. Pewnym mankamentem było nadmierne nagrzewanie się przyrządu wskutek tarcia, czemu jednak można było zaradzić poprzez jego zanurzanie w podstawionym uprzednio wiadrze z zimną wodą. Wszystkie wyniki przeprowadzonych w ten sposób obliczeń zapisywano w zeszytach: w kratkę, w linie lub gładkich, jak kto wolał, albo jakie akurat były dostępne w handlu. Zeszyty dzieliły się też na ,,drzewne" i ,,bezdrzewne", w zależności od surowca użytego do produkcji papieru. Papier był wtedy towarem strategicznym, a uczniowie od pierwszych klas byli wdrażani do jego pozyskiwania metodą zbiórki makulatury. Choć nie było jeszcze wtedy ,,zielonych" partii, hasła nawołujące do ochrony lasów były wypisane tłustymi literami na kajetach - w miejscu, gdzie dziś można spotkać reklamy.

Dawno, dawno temu, szczytem marzeń biuralisty oraz uczonego była sprawna maszyna do pisania. Maszyna zdawała się być celem rozwoju ludzkości, urzeczywistnieniem marzeń, częściowo zaspokojonych przez Gutenberga, ale zrealizowanych dopiero przez producentów ,,consuli", ,,łuczników" czy ,,olivettich". Pewien amerykański pisarz, gdy parę lat temu przyszło mu rozstać się z ulubioną maszyną, którą zdradził z komputerem, napisał, że maszyna do pisania "uczłowieczyła" kobietę, a w każdym razie jest odpowiedzialna za jej równouprawnienie. Argumentował, że pod koniec dziewiętnastego stulecia, gdy pojawiły się pierwsze maszyny w biurach, nie było komu ich obsługiwać. Mężczyźni albo zajęci na stanowiskach kierowniczych, albo też byli za głupi, żeby sobie poradzić ze stukaniem w klawiaturę. I wtedy kapitaliści sięgnęli po rezerwuar bardzo dobrze wykształconej siły roboczej, która swoją wiedzę oddawała rodzinie. Do biur zaczęto przyjmować panie, które po latach z maszynistek przekształciły się w bizneswomanki, dyrektorki, ministry a nawet wicepremiery (były też kobiety pełniące funkcje premiera, ale żadna dotychczas nie kazała się tytułować ,,premierą"). Produktem stukania w klawisze były kartki zapisanego papieru. Niektóre z nich pojawiały się w kilku egzemplarzach, przy czym łatwo było poznać ,,oryginał", bo kopie na tzw. papierze przebitkowym charakteryzowały się sinym kolorem druku, zawdzięczanym specjalnej kalce kopiującej, którą przekładano papier niczym warstwy tortu masą. Biada, jeśli się kto pomylił: rozwijała się technologia wymazywania, ale wprawne oko zaraz poznawało miejsce ,,przeróbki". Najczęściej, aby nie psuć efektu, należało przepisać całą stronę. Było to niekiedy straszne marnotrawstwo papieru. Lasy jęczały i płonęły oburzeniem na nieuważnego ,,pisarza"; niekiedy spalały się w tym oburzeniu do cna. Pod koniec ery ,,maszynowej" pojawiły się prototypy kserokopiarek, co było pierwszym ciosem zadanym wytwórcom papieru przebitkowego i kalek. Na szczęście wprowadzono stan wojenny i rząd zamknął urządzenia reprograficzne na kłódkę, więc papieru zużywano nieco mniej. Poza tym brakowało atramentu czy innego mazidła, które teraz nazywa się tonerem.

Rys. Marek Rojek

Przyszły nowe czasy. Po rewolucji październikowej Lenin, który nie chciał być gorszy od Einsteina, ogłosił swoje równanie: komunizm równa się elektryfikacja plus władza rad. Nikt się nie przyznaje do autorstwa równania charakteryzującego naszą epokę: nowoczesność równa się komputeryzacja plus tyrania biurokratów, jednak rozwiązania tej równości są wdrażane wszędzie i w każdym momencie. Zaczęło się obiecująco dla lasów: komputery i dyskietki miały zastąpić segregatory, szafy i rzędy półek, na których gromadzono druki, formularze, sprawozdania, projekty i takie tam pisemka. Jednak, jak to często w życiu bywa, wyszło całkiem na odwrót. Parę lat temu z tego papieru można było usypać stosy, kopce albo wydmy. Teraz w każdej instytucji rosną papierowe Himalaje, bo producentom komputerów nie ustępują pola wytwórcy drukarek i kopiarek. Okazało się, że komputer ma różne wady: nie można nim zmierzyć sznurka ani przeciąć kartki, nie jest też łatwo przeczytać tekst na ekranie. A więc klik, klik - drukuj! O, pomyłka w trzecim wierszu na drugiej stronie - szast, prast, poprawione, klik, klik - wydrukowane. Nie ma błędów - skserujemy w piętnastu egzemplarzach, z których trzynaście trafi do kosza przed przeczytaniem. A ileż wspaniałych nowych dokumentów można stworzyć bez trudu. Albo z trudem, a wtedy tym bardziej trzeba je zachować na papierze, bo do pamięci komputera trudno mieć zaufanie. I sterty zamiast runąć rosną aż do chmur.

To są moje refleksje po ujrzeniu nowej, ulepszonej i znacznie powiększonej karty egzaminacyjnej wydrukowanej przy użyciu systemu USOS. Jest to jeszcze jeden wynalazek, dzięki któremu praca będzie łatwiejsza, czasu będzie więcej i w ogóle będzie lepiej i taniej. Szkoda, że żaden z tych wynalazków nie jest w stanie zmienić czasu przyszłego w teraźniejszy.

Stefan Oślizło

Autorzy: Stefan Oślizło, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania