WYRÓŻNIENIE DLA VACLAVA HAVLA

7 stycznia w Pradze Diamentowy Laur Kompetencji Umiejętności otrzymał Vaclav Havel, były Prezydent Czech. Wyróżnienie nadawane przez Regionalną Izbę Gospodarczą w Katowicach otrzymał m.in. za rolę, jaką odegrał w przemianach w Europie. Drukujemy tekst laudacji wygłoszonej podczas uroczystości przez prof. Tadeusz Sławka.

red.

Szanowni Państwo!

Zgromadziliśmy się dzisiaj,

Vaclav Havel
Vaclav Havel
aby wyrazić nasz szacunek dla Osoby, której dzisiejszy świat wiele zawdzięcza, u której na swój sposób my wszyscy jesteśmy zadłużeni. Kredyt jest wyjątkowo trudny do spłacenia, bowiem sięga kilku różnych dziedzin życia, rozmaitych rodzajów działalności. Zaciągnęliśmy zobowiązania wobec Vaclava Havla - pisarza, którego sztuki, począwszy od napisanej w 1963 roku Garden Party, nie schodzą ze scen teatrów, ale bez wątpienia nie możemy zapomnieć o Vaclavie Havlu - sygnatariuszu Karty 77, dokumentu, który rzucił wyzwanie w twarz komunistycznej władzy i ustanowił przełom w historii czeskiej i całej środkowoeuropejskiej opozycji. Mamy dług wobec Vaclava Havla - wydawcy i redaktora literackiego pisma "Tvar", w którym artysta pozostawał wolny od dyspozycyjności wobec władzy, ale pamiętamy także o Vaclavie Havlu, który w 1975 roku odważył się na napisanie listu otwartego do Husaka, którego to eseju przecież nie partyjny watażka, lecz my byliśmy głównymi czytelnikami. Lektury pism Havla uzmysławiają nasze zobowiązanie wobec filozofii wywodzącej się ze wspaniałych tradycji europejskiej fenomenologii humanistycznej Heideggera, Levinasa i Patocki; lecz ogarniamy także wdzięcznością Vaclava Havla - autora listów więziennych, która to forma wypowiedzi, jak trafnie zauważa Stanisław Barańczak, ma w literaturze i historii XX wieku miejsce szczególne. Jest wreszcie, last but not least, Vaclav Havel - prezydent wolnej Republiki Czeskiej, Vaclav Havel - polityk.

Co powiedziawszy, chciałbym natychmiast poprawić własne słowa, bo przecież nie chodzi tu o kogoś, kto byłby "politykiem" w tym sensie, jaki znamy z naszego doświadczenia. Jeśli przyjąć, iż być politykiem oznacza dzisiaj wykorzystywanie idei wspólnoty do gry własnej ambicji i karier swoich partyjnych popleczników, jeśli być politykiem dzisiaj, to igrać z prawami, stawiając siebie i swoich stronników ponad i poza nimi, jeśli być politykiem dzisiaj oznacza zaprzeczać przyzwoitości postępowania przebiegle i wytrwale broniąc własnego stanowiska, jeśli to wszystko oznacza dzisiaj słowo "polityk", Vaclav Havel politykiem nie jest: jest mężem stanu.

Terminowi temu chciałbym nadać szlachetniejsze brzmienie niż to, którym czasami posługujemy się na co dzień. Akcentuję szczególnie pierwsze słowo: mąż stanu, to przede wszystkim "mąż", a zatem człowiek "mężny", ten, który rzuca i podejmuje wyzwania, czyniąc to w samotności. Człowiek mężny ratuje wspólnotę, nie oglądając się na innych, nie szukając popleczników, nie czyniąc tego dla stanowisk i kariery, lecz z poczucia nie dającej się stematyzować obyczajności, na której opiera się godność egzystencji. Mąż stanu, to człowiek mężny, który wbrew zaciemniającej życie urzędniczej inercji, wbrew partyjnym roszadom i przegrupowaniom, ratuje zasadę prostej, lecz jakże trudnej przyzwoitości istnienia. Człowiek mężny wyznaje pryncypium, które H.D. Thoreau sformułował w słynnym zaleceniu: "Upraszczać! Upraszczać! Upraszczać".

Zgromadziliśmy się, więc dzisiaj wieczorem, aby zaznać obecności człowieka mężnego, który - i przywołam tu fragment więziennego listu Vaclava Havla do żony Olgi - "niczego nie udaje, nie prowokuje, nie kokietuje, ani niczego nie kalkuluje, a tylko broni, w warunkach, których sobie nie wymyślił, własnej tożsamości, tej szczególnej materii duszy..." (s. 128). Męstwo to nie ma nic wspólnego z poczuciem zbiorowej siły; "mąż" tym różni się od "polityka", iż stroni od ideologii i doktryny jako formy zdegenerowanej, zniekształconej prawdy, której partia jest jedynym powiernikiem. Partyjność jako forma organizowania się dla wzajemnego dzielenia korzyści jest zaprzeczeniem wszelkiego męstwa, bowiem najczęściej jest usankcjonowanym uchylaniem się od odpowiedzialności. "Kryzys współczesnego świata" - pisze Vaclav Havel w więziennej korespondencji - "jest kryzysem ludzkiej odpowiedzialności (jako odpowiedzialności za siebie i odpowiedzialności 'wobec'), a co za tym idzie - także kryzysem ludzkiej tożsamości" (s. 185).

Człowiek mężny jest, więc przede wszystkim człowiekiem odpowiedzialnym i to w sensie podwójnym. Najpierw musi przyjąć odpowiedzialność za siebie, to znaczy nie może przystać na siebie jako na byt gotowy, nie może zadowolić się sobą, choćby nawet jak najlepiej i najskuteczniej funkcjonował w rzeczywistości. Mówiąc inaczej, człowiek odpowiedzialny, porzucając wszelkie samozadowolenie, uświadamia sobie, iż stanowi dla siebie problem, nie jest chlubą i koroną istnienia, lecz raną w jego ciele. Zaczyna przeszkadzać sam sobie jako element ustanowionego porządku rzeczywistości, który świadczy o dążności człowieka do świętego spokoju i zgubnego poczucia pewności. "Tragedia nowoczesnego człowieka" - czytamy w listach do Olgi - "nie polega na tym, że wie on właściwie coraz mniej na temat sensu własnego życia, ale że coraz mniej mu to przeszkadza" (s. 81). Warunkiem podjęcia odpowiedzialności jest zatem rozpoznanie pozornie tak wygodnie urządzonego świata i własnej w nim obecności jako formy przeszkody. Człowiek mężny dostrzega, że współczesny świat, z jego obfitością produkcji i konsumpcji, niesie niebezpieczeństwo stałego umniejszania poczucia sensu naszego bycia. Nie chodzi tu o brak sensu istnienia; ten mankament można by próbować usunąć na wiele rozmaitych sposobów - gromadzeniem dóbr, poszukiwaniem przyjemności, itp. Sprawa jest znacznie poważniejsza: uświadamiamy sobie, że niezależnie od skali naszego "sukcesu" i zamożności, popularności i władzy, niezależnie od tego, co uczynilibyśmy - nasze istnienie niesie w sobie coraz mniej sensu. Im bardziej usiłujemy sens ów odtworzyć przy pomocy środków, jakie dostarcza nam ekonomia, rynek, polityka, wiedza, tym ostrzej widzimy jego kurczenie się i zanikanie. Polityka, tak jak uprawiamy ją obecnie jest jedynie schematem zabiegów, mających zamknąć nam oczy na ów podstawowy fakt kurczenia się sensu naszego bycia. Dlatego jest karygodnie nieodpowiedzialna, bowiem dopuszcza się zdrady wobec człowieka: każe mu fałszywie wierzyć w sens, którego nie ma. Rzecz zatem nie w procedurach gromadzenia, mających rzekomo przywrócić nam poczucie znaczenia, lecz przeciwnie - w redukowaniu po to, aby dotrzeć do istoty problemu. Havel zdaje się postulować politykę radykalnej odpowiedzialności, która nie wspiera się na zasadzie "gromadzenia" (głosów, majątku, poparcia), lecz która rodzi się z poczucia braterstwa ludzi, którzy krytycznie spoglądając na rzeczywistość dostrzegają "wyciekanie" sensu z życia jednostek i społeczeństwa, i od tego punktu rozpoczynają działanie. To brak zdolności krytycznego myślenia dostrzega Havel jako jedno ze źródeł naszej niemocy: "To, że Lennona zastrzelił jakiś psychopata - ofiara nowoczesnej popkultury będącej wytworem środków masowego przekazu - ma także znaczenie symboliczne: bierna identyfikacja z idolem, zastępująca aktywną 'czynną wiarę' osiąga punkt kulminacyjny w schizofrenicznym ataku człowieka, który strzela do swego idola, aby dzięki temu móc odzyskać własną tożsamość..." (s. 54).

Jest zatem człowiek także odpowiedzialny wobec innych, bowiem przeznaczeniem człowieka jest wspólnota, której różnorodne formy odnajdujemy wszędzie wokół nas. Dla Havla-pisarza teatr jest areną wspólnotowego przeżycia, jakby ćwiczeniem w sztuce 'bycia razem'. Odpowiedzialność ta zakłada niewysuwanie się na plan pierwszy, wycofywanie siebie, udostępnianie miejsca innym. Gdy jestem odpowiedzialny wobec innych, wysuwam na przód świat, siebie zaś utrzymuję w pewnej skrytości po to, aby nie zaciemniać sobą wyrazistości świata. W imię tej odpowiedzialności człowiek mężny nie akceptuje do końca świata jako systemu ustalonego porządku; męstwo człowieka polega na gotowości do sprzeciwu wobec gotowych formuł objaśniających rzeczywistość i ubóstwienia jej praw. Havel, podobnie jak wielki duński myśliciel Soeren Kierkegaard, wie, iż "ustalony porządek doprowadza do ubóstwienia samego siebie; wtedy jego zwyczaje i obyczaje stają się w końcu artykułami wiary, wszystko staje się równie ważne; czyli reguły, zwyczaje i obyczaje stają się czymś istotnym". Odpowiedzialność wobec siebie i innych musi zatem wywodzić się z przekonania, iż za ludzkimi prawami i regułami porządkującymi nasze życie jednostkowe i społeczne kryje się coś od nich ważniejszego i - by tak rzec - "starszego". Skoro, jak czytamy u Vaclava Havla "tajemnica człowieka tkwi w tajemnicy jego odpowiedzialności" (s. 41) - oznacza to, iż właśnie w tajemniczym sercu odpowiedzialności odsłania się szerszy horyzont naszego istnienia. Człowiek staje w końcu u drzwi ostatnich, ale w trakcie życia, w każdym rozumnym i przemyślanym poważnie, poważnie i odpowiedzialnym podjętym zadaniu spotyka to, co nieskończone, a co przenika i kształtuje skończoność jego czynów i dzieła. Jak czytamy w innym liście "nie ma przemijającej egzystencji człowieka bez horyzontu nieprzemijania, na tle którego owa egzystencja rozwija się i do którego sama się zawsze odnosi..." (s. 43).

Działania męża stanu, tak jak uosabia go Vaclav Havel - polityk-artysta-filozof, podejmowane są zatem nie dla doraźnych partyjnych interesów, lecz w imię i z perspektywy "szerszego horyzontu". Na pytanie, czym jest ów horyzont odpowiemy, iż wyznacza go świadomość tego, iż nasze wzajemne relacje z sobą, i nasze związki ze światem nie tworzą się wyłącznie na powierzchni rzeczywistości, lecz zakorzeniają się w czymś - jak powiedzieliśmy - "starszym", czego nigdy nie obejmą, nie pomieszczą i nie objaśnią sfery ludzkiego interesu. Polityka męża stanu, w przeciwieństwie do kompromitująco powierzchownych i miałkich zabiegów i układów tych, którzy dzisiaj uchodzą za "polityków", jest opisana przez "szerszy horyzont", który - jak czytamy u Vaclava Havla - niczego nie "wyjaśnia", lecz "jest jednak jedynym źródłem nadziei, jedynym 'powodem' wiary jako stanu ducha ... daje nadzieję, że jednak [życie ma] jakiś sens oraz dodaje człowiekowi odwagi, pomagając mu stawiać czoła poczuciu beznadziei i ogólnemu bezsensowi, naporowi nicości" (s. 78). A gdyby próbować odczytać owo zakorzenienie nas w czymś od nas "starszym" przez język Arystotelesa, powiedzielibyśmy, iż chodzi tu o zbudowanie społeczeństwa i praktyki politycznej na przyjaźni, która jest najbardziej podstawowym, najgłębszym związkiem międzyludzkim. Aby taką politykę uprawiać, należy najpierw odczyścić przyjaźń z rdzy, jaką wprowadziło w nią nasze rozumienie tego pojęcia jako nie więcej niż wzajemnego wspierania się, chronienia interesów, wzajemnego obdarzania się przywilejami i stanowiskami. To nie ma nic wspólnego z przyjaźnią i nasze praktyki życia publicznego dowodzą jaskrawo, jak dalece utraciliśmy sens tego słowa. Nim były prawa, była przyjaźń, pisze grecki mędrzec, podkreślając głęboki charakter tej relacji, a Thoreau powie jeszcze dramatyczniej: nim byli bogowie, była przyjaźń. Powiemy zatem, iż mąż stanu to nie człowiek partii, stowarzyszeń i układów, lecz człowiek odpowiedzialności i przyjaźni.

Czy jest w ogóle możliwa polityka przyjaźni i odpowiedzialności? Osoba i działalność Vaclava Havla dowodzi, że tak, że nic nie zwalnia nas z prób jej ustanowienia. Czytamy w listach "prawdziwa wiara nie czerpie swojej siły z jakiegoś konkretnego faktu, czy założenia... Nie jest to żadne oczarowanie wywołane działaniem jakiegoś sugestywnego obiektu, lecz jest to egzystencjalny 'stan ducha', głęboki 'wymiar istnienia', orientacja, którą człowiek wybiera lub nie, i która - jeśli ją wybierze - całe jego istnienie wynosi na jakiś wyższy poziom egzystencji" (s. 46). Polityka jako "stan ducha", jako marzenie wypływające z mądrej orientacji życia jest tym, co wyniósł Vaclav Havel z wielkiego przełomu lat sześćdziesiątych. "Nie sądzę, aby z upływem czasu określone wartości i ideały lat 60-tych okazały się tylko mrzonkami i pomyłkami; pewnych spraw nie mogą podać w wątpliwość ani czas, ani historia, ponieważ stanowią one po prostu nieodłączny wymiar ludzkiej egzystencji, a więc i historii, która jest wprawdzie historią ucisku, mordów, głupoty, wojen i przemocy, ale która jednocześnie jest historią pięknych ideałów, marzeń i pragnień" (s. 54).

Jesteśmy tutaj dzisiaj po to, aby pochylić się przed politykiem, który zrozumiał wielkie znaczenie rock'n'rolla jako przekazu nie tylko estetycznego, lecz przede wszystkim politycznego. Nie bez powodu przyjaźni się Pan, Panie Prezydencie, z wielkimi artystami rockowymi; to nie przypadek, że dla Pana grał Lou Reed z Velvet Underground, a Keith Richards, Mick Jagger i Rolling Stones byli Pana gośćmi. Plastic People of the Universe to dla Pana coś więcej niż tylko czarny krążek z głośnymi dźwiękami. Gdy politycy budowali swe kariery na podziałach i wznoszeniu rozmaitych (a ileż ich było!) żelaznych kurtyn, rock'n'roll przełamał bariery między czarnymi i białymi, Wschodem i Zachodem sprawiając, że zaczęliśmy się po prostu - nie tylko w sferze muzyki - zwykle i po ludzku słuchać. Gdy politycy ujmowali świat w formule, w najlepszym przypadku "zimnej", wojny, o której tak przejmująco śpiewali The Rolling Stones w wielkim psalmie współczesności, jakim jest "Sympathy for the Devil", rock'n'roll proponował postawę lennowskiego głupca na wzgórzu, krytycznie spoglądającego na szaleństwo świata. Leninizm okazał się wykalkulowanym barbarzyństwem, lennonizm przyniósł powiew anarchicznej wolności. "Miłość, dobroć, współczucie, tolerancja, zrozumienie, opanowanie, solidarność, przyjaźń, poczucie współprzynależności i konkretne przyjęcie odpowiedzialności za los bliźnich - są to, jak myślę, przejawy tej nowej <>, która to jedynie może tchnąć nowy sens w istnienie form i grup społecznych, współtworzących losy współczesnego świata" (s. 191). Jesteśmy więc tutaj, aby uhonorować męża stanu, który tchnął w politykę ducha wolności rodem także z rock'n'rollowych pieśni i hendrixowskich improwizacji na festiwalu w Woodstock.

Szanowny Panie Prezydencie!

Kiedy jesienią 1994 roku odbierał Pan w Uniwersytecie Stanforda wybitną nagrodę amerykańską za wysiłki na rzecz demokracji, miałem zaszczyt znajdować się wśród licznej, zgromadzonej w amfiteatrze uniwersyteckim publiczności. Na scenie siedział Pan, otoczony ważnymi postaciami amerykańskiego życia politycznego, ale znajdował się tam ktoś jeszcze - Joan Baez, która zaśpiewała dla Pana swoje ballady, te same, które z takim entuzjazmem przyjmowano na pamiętnym festiwalu w Woodstock. Wówczas przyszło mi na myśl, iż nie jest całkiem źle ze światem, w którym artysta rockowy z własnej, nieprzymuszonej woli śpiewa dla prezydenta wolnego kraju. Ale prawdziwe olśnienie przyszło na samym końcu: kiedy wszyscy opuszczali scenę, po zakończonej ceremonii wyszedł Pan, Panie Prezydencie, dzierżąc w jednym ręku statuetkę nagrody, a w drugim gitarę Joan Baez. I wtedy pomyślałem: skoro prezydent wolnego kraju niesie z własnej i nieprzymuszonej woli gitarę za rockmanem, jest jeszcze przed nami nadzieja. Jest szerszy horyzont.

Prof. dr hab. Tadeusz Sławek

Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania