Podczas moich studiów nie zetknąłem się z fenomenologią jako kierunkiem filozoficznym. Wręcz przeciwnie, zajęcia z historii filozofii mieliśmy z nieco już starszym panem, który większość wykładów i ćwiczeń poświęcił krytyce marksizmu. Ponieważ był to okres, kiedy taka krytyka musiała zostać odczytana jako akt odwagi, zajęcia te cieszyły się niemałym powodzeniem. Dopiero po pewnym czasie, ściślej - przy egzaminie, okazało się (nie wiem, czy wszyscy doszli do tego wniosku), że ów pan w stopniu doktora swoją krytykę przeprowadzał "z lewa", z pozycji socjalistów, a chodziło mu o to, że marksizm, jako idea w zasadzie szlachetna, został wypaczony przez jego kontynuatorów, zwłaszcza bolszewików, Lenina, Stalina i ówczesnych przywódców państw zwanych komunistycznymi. Jestem zatem fenomenologiem amatorem, ale raczej fenomenologiem w takim sensie, w jakim pewien góral z dowcipu był optykiem ("Patrzajcie, oni wstawiajom okna do chałupy, a ja je potem obtykom"). Spoglądam na świat, obserwuję różne wydarzenia, zjawiska, i zastanawiam się, skąd one wynikają. Czasem dochodzę do ciekawych konkluzji.
Rys. Marek Rojek |
W okresie, jaki upłynął od napisania tego felietonu do momentu, gdy go czytelnik ujrzy w druku (z trudem mogłem tę myśl wyrazić ze względu na ubóstwo systemu czasów gramatycznych polszczyzny; wszak gdy to piszę, okres ten jeszcze nie upłynął, a felieton nie jest napisany) w prasie, radiu i telewizji z pewnością po raz kolejny pojawiły się informacje i rozważania o "fenomenie" powieści o Harrym Potterze, której kolejny tom, wydany w kilkusettysięcznym nakładzie, rozszedł się na pniu, wypowiedziały się całe zastępy komentatorów i "dyżurnych socjologów" (nawiasem mówiąc, "dyżurny socjolog", na zawołanie dający przed kamerami TV interpretację najprzeróżniejszych zdarzeń i ludzkich zachowań jest sam w sobie fenomenem, któremu warto by poświęcić osobna analizę). W moim przekonaniu "fenomen" ten nie jest taki trudny do pojęcia, jeśli się zauważy, iż już na kilka tygodni przed planowaną premierą nowego tomu (premierą polską, bo światowa miała miejsce już wcześniej, a edycję angielskojęzyczną można było jeszcze przed świętami kupić na stoiskach w supermarketach; a nuż jakaś niedowidząca babcia się skusi i kupi w prezencie wnuczkowi, nie przejrzawszy pierwej, co kupuje) w prasie, radiu i telewizji zaczęły się pojawiać informacje (broń Boże, nie reklamy) o planowanym terminie wydania. Potem, im bliżej do daty rozpoczęcia sprzedaży, tym informacji było więcej. W tygodniu poprzedzającym premierę, gazety przyniosły, oprócz zwyczajowych zachęt do kupna, pardon, informacji o możliwości kupna, garść gadżetów "potteroidalnych": a to plakat z Harrym, a to zawieszka na drzwi, a to kalendarz, a to wykaz pór rozpoczęcia sprzedaży (tu kolejna korzyść dla młodych czytelników: otwarcie księgarń zaplanowano na godzinę wschodu słońca, dzięki temu dziecko mogło się dowiedzieć, że słońce wschodzi w każdym większym mieście Polski o innej porze, im dalej na zachód kraju, tym później, co mu się niewątpliwie przyda na lekcjach geografii). Wreszcie nadchodzi ten dzień i stacje telewizyjne, które niczym od zarazy stronią od wszelkich form kryptoreklamy, w głównych wydaniach dzienników nadają relacje z tego, jak "fani" Pottera wstają o świcie, pędzą (pod opieką Bogu ducha winnych rodziców) do księgarń, szturmują wejście i rzucają się niemal od razu do lektury. "Zaczęło się, zaczęło się", popiskuje wykrzywiając anorektyczną twarzyczkę Jolanta P. Ulubieniec pań, boski Kamillo, pokładając się, swoim zwyczajem, na biurku (bo to, za czym zasiada gwiazda telewizyjnych wiadomości, prezenterem zwana, to chyba jest biurko), niewątpliwie męskim głosem, jak zwykle czyniąc pauzy w zupełnie przypadkowych miejscach, komentuje: "no... wielbiciele Harry'ego..... Pottera znowu..... pokazali swoją determinację i siłę". "Księgarnie oblężone od świtu", skrzeczy gwiazda TVN 24, po swojemu wysuwając ku widzowi wydekoltowany biust i świdrując wielkimi nieruchomymi oczyma, z których jedno, jak podejrzewają internauci, jest chyba szklane. Tylko Tomasz L. nic nie mówi, bo wisi, zawieszony przez szefostwo za nadmierne aspiracje. Można więc powiedzieć, że wydawca Pottera, oficyna o nazwie niewątpliwie naruszającej ustawę o języku polskim ma szczęście do mediów; nawet nie musi wykupywać reklam za grube miliony, tak jak producenci jakichś tam proszków do prania, piwa czy chrupek.
W felietonie tym nie mam zamiaru walczyć z potteromanią. Po pierwsze dlatego, że nie uważam, aby niosła ona za sobą jakieś niekorzystne zjawiska, po drugie, gdyż jestem realistą i zdaję sobie sprawę, że skutki byłyby takie, jak skutki nawoływania do zamykania hipermarketów w niedzielę (o co bardzo głośno apelowano jakiś czas temu, zapowiadano nawet odpowiednią ustawę, jednak ostatnio nie słychać już na ten temat ani słowa). Chciałbym tu natomiast zgłosić pomysł, jak wykorzystać potteromanię w szlachetnym celu podniesienia czytelnictwa książek wśród młodzieży.
Otóż jest potwierdzonym faktem, że kolejne, coraz grubsze, tomy Pottera są z wielkim zapałem pochłaniane przez młodych, nawet tych, których nie można zmusić (jak to dawniej mówiono, wołami zaciągnąć) do przeczytania żadnej książki, ani nawet kawałka słowa drukowanego w jakiejkolwiek postaci. Niestety, z tym pędem do lektury mamy do czynienia stosunkowo rzadko, średnio raz w roku, bo z taką wydajnością pracuje fabryka pod kryptonimem J. K. Rowling. W związku z tym polscy wydawcy powinni się skrzyknąć i wspólnym przemysłem wyprodukować w szybkim tempie kolejne tomy książek z Harrym Potterem, jak np.: "Harry Potter i sto tysięcy Szwedów", oczywiście na motywach Sienkiewicza. Byłaby to historia szlachcica zawadiaki, który w obliczu szwedzkiego potopu przeżywa dojrzewanie osobowościowe i patriotyczne i oddaje się na służbę Rzeczpospolitej. Później można by sobie wyobrazić tomy kolejne: "Harry Potter i Tatarzy", Harry Potter i Pan Wołodyjowski", a nawet "Harry Potter i kapryśna Izabela", "Harry Potter nad Niemnem", "Harry Potter i Barbara", może też coś z klasyki światowej: "Harry Potter i żebrak", czy "Harry Potter na bezludnej wyspie". Oczywiście, należałoby w tych utworach umieścić postać naszego bohatera, ale nie musiałoby tego być dużo, jakiś epizod, byleby zaznaczyć jego obecność. Wystarczające byłoby, moim zdaniem, jego pojawienie się w jakimś epizodzie jak Marlona Brando w drugiej części "Ojca Chrzestnego", czy wręcz jak Konrada w drugiej części "Dziadów" Mickiewicza - w postaci zjawy.
Rynkowy sukces w ten sposób przygotowanych dzieł klasyki polskiej i światowej byłby tak wielki, że do telewizyjnych piewców z pewnością dołączyliby pozujący na polskiego Cronkite'a Andrzej T., były dyplomata Jarosław G. oraz słowiańska dziewica Hanna S. A to oznaczałoby już pełne zwycięstwo.