PAMIĘĆ KULTURY
Nowe akcenty w poglądach na teorię literatury pojawiły się w obradach Komitetu Teorii Literatury (prowadzonej przez Zivę Ben Porat z Tel Avivu i Will van Peera z Utrechtu). Przede wszystkim większy nacisk, niż dotychczas, został położony na tradycję, jej trwałość i znaczenie dla pamięci kultury (np. w przejrzystym ale dość tradycyjnym referacie van Peera odwołującym się do dziedzictwa historycznego, bez troski wszakże o postawienie obligatoryjnych już dzisiaj pytań, o czyjej historii jest mowa i w czyim imieniu opowiedziana). Ziva ben Porat nawiązując do teorii dziwności Szkłowskiego usiłowała osadzić ją w szerszej perspektywie kulturowej; broniła także zdecydowanie technik reprezentacji ze względu na ich znaczenie dla pamięci kultury; Walter Moser, uczony kanadyjski, posługując się językiem uformowanym przez wyzwania dekonstrukcjonizmu i postmodernizmu w referacie pt. Literatura jako magazyn wiedzy przeprowadził ciekawą klasyfikację współczesnych dyskursów literackich i wpływu Nowej Wiedzy (New Science) na ich rozwój, Uczony chorwacki z Zagrzebia Vladimir Biti wystąpił, no właśnie, i to jest jeden z tych nowych akcentów, z krytyką teorii Foucaulta o braku ciągłości w rozwoju historycznym i krytyką dekonstrukcjonizmu Derridy. W ślad za filozofami niemieckimi oskarżył tych uczonych o chęć przypodobania się publiczności i brak dyscypliny naukowej uniemożliwiające prawidłową periodyzację literatury i kultury. Biti nie był w swojej krytyce, importowanych z Francji bogów amerykańskiego postmodernizmu, odosobniony - głosy podobne, a nawet jeszcze ostrzejsze, rozlegały się w sekcjach również wśród młodych Amerykanów i Amerykanek. Ci z kolei (np. Mary Grabar z Georgii) w sposób erudycyjny i kompetentny, choć nie do końca przekonujący, oskarżają Foucaulta i Derridę o relatywizm mający w istocie rzeczy na celu przejęcie władzy nad społeczeństwem, a nie, zgodnie z ich twierdzeniami, wyzwolenie społeczeństwa od dominacji władzy.
Czyżby zatem przygotowywano się w Ameryce do intronizacji nowych bogów otwierający nowy karnawał olśniewających teorii literaturoznawczych, znakomitych pomysłów, świetnych metafor? Na razie nie było ich widać na horyzoncie. Średnie pokolenie Amerykanów pozostaje wierne swojemu mistrzowi Derridzie, w myśl zasady, którą na gruncie polskim pięknie sformułował Nycz: cała Ameryka jest dekonstrukcją. W tym duchu utrzymane było też wystąpienie wybitnego krytyka literackiego, profesora Jonathana Cullera. Dowodził on przekonywająco znaczenia wkładu dekonstrukcjonizmu do pamięci kultury poprzez dekonstrukcję fałszywych wyobrażeń i świadectw o skolonizowanej kulturze krajów podbitych: dekonstrukcja ta zmusza pisarzy do penetrowania od nowa przeszłości, do usuwania z niej nanosu kolonizacyjnych przesądów kulturowych, do pisania na nowo książek o przeszłości. (Jest to idea notabene gorąco i powszechnie broniona przez feministki o postmodernistycznej orientacji z Lindą Hutcheon na czele ). Na uwagę zasługuje fakt, że swoje tezy Culler formułował wprost odwołując się do spraw znanych mu z autopsji jako gościnnemu profesorowi w jednym ze skolonizowanych państw afrykańskich. Ta cenna bezpośredniość, typowa dla Amerykanów nie zyskała mu aplauzu kongresowej publiczności europejskiej proweniencji oczekującej kolejnego popisu oderwanej od rzeczywistości, hermetycznie zamkniętej, językowo zagmatwanej i niejasnej retoryki literaturoznawczej. Retoryka ta, jej ciemność, mętność a także dominacja różnorodnych teorii literaturoznawczych nad badaniami porównawczymi nad literaturą sensu stricto, stała się przedmiotem husarskiej szarży Paula Cornei na paranoję, jaka owładnęła żądnych poklasku komparatystów. Dokonał jej w referacie pod prowokacyjnym tytułem "Czy można jeszcze, mimo wszystko uczyć literatury? Pytanie było oczywiście retoryczne, odpowiedź brzmiała: można ale trzeba odejść do nadmiaru teorii interpretacyjnych i po prostu wrócić do tekstu literackiego objaśniając go w sposób zrozumiały, jasny, tolerancyjny unikając nadbudowywania nad tekstem apokaliptycznych wizji i wieszczeń.
LITERATUROZNAWCZE INTERREGNUM
Niewątpliwie, rzetelnie kongres będzie można ocenić dopiero po wydaniu aktów kongresowych, Sądząc jednak po sygnałach wysyłanych z różnych sekcji w dziedzinie teorii komparatystyki panuje pewne interregnum, coś umiera, coś się rodzi. Luki tej nie zdołała zapełnić, leżąca implicite u podstaw XV Kongresu ICLA teoria relatywizmu kulturowego sformułowana m. in. w publikacjach Douwe Fokkemy i jego żony prof. Elrud Ibsch. Przyniosła ona wprawdzie sporo pozytywnych skutków poprzez zwrot ku empirii. rehabilitację literatury jako świadectwa i reprezentacji, zainteresowanie transgresją i przenikaniem się kultur; patronowała też z pewnością wysiłkom organizatorów o zapewnienie w kongresie udziału przedstawicielom wielu krajów i ras, ich dążności do autoidentyfikacji, lecz w dyskusjach o kolonializmie, dekolonizacji i neokolonizacji, jak również w rozpowszechnianym na kongresie manifeście włoskiego profesora A. Gnisci z Rzymu na temat zagrożeń współczesnego człowieka poddanego niezależnie od koloru skóry, ponownym procesom kolonizacyjnym przez niewidzialną rękę globalnego rynku odsłoniły się słabe miejsca tej nowej teorii. Mimo szlachetnych zamierzeń jej twórców bywa ona wykorzystywana niejednokrotnie jako zasłona dymna złożona z pięknych słów dla działań pragmatycznych nie mających nic wspólnego ani z polityczną poprawnością ani kulturowym relatywizmem.
HOLENDERSKI GENIUS LOCI
Miejscem ostatnich międzynarodowych kongresów literatury porównawczej były najczęściej duże, nierzadko światowe metropolie Montreal-Ottawa, Paryż, Budapeszt, Nowy Jork, Monachium... Tym razem kongres odbył się w małym, liczącym zaledwie 100 tysięcy miasteczku Leiden, które jednak może poszczycić się najstarszym uniwersytetem w Holandii (choć znacznie młodszym od uniwersytetów środkowo-europejskich Karola IV w Pradze czy Jagiellońskiego w Krakowie) bogato rozbudowanymi studiami wyższymi, także dla cudzoziemców oraz 14 muzeami, których niestety nie udało się nam zwiedzić. O prawo do zorganizowania na swoim terytorium kongresu AILC ubiegały się od kilku lat stolice wielkich państw takich jak Indie, Chiny, Południowa Afryka. Fakt, że w tak ostrej konkurencji zwyciężyło miasteczko Leiden organizatorzy kongresu uznali za wyłączną zasługę znanego od lat w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Literatury Porównawczej, byłego jej prezydenta, Douwe Fokkemy. Gdyby nie kontakty i wpływy profesora Fokkemy - powtarzali wielokrotnie na otwarciu XV Kongresu rektor Uniwersytetu w Leiden, prezydent Stowarzyszenia Gerald Gillespie, główny jego organizator profesor Theo d'haen i inni oficjele, szczycące się starą kulturą, lecz niewielkie miasto Leiden byłoby bez szans.
UROKI PROWINCJI
Prowincja holenderska ma swoje uroki. Pobyt w Leiden przeniósł nas nagle w rzeczywistość zminiaturyzowaną, w świat starych mieszczańskich domów budowanych na miarę potrzeb człowieka a nie mas ludzkich; domów posiadających swój specyficzny koloryt, pięknie wymalowanych i pięknie zdobionych girlandami kwiatów. Znaleźliśmy się w kraju wiatraków i uśmiechniętych rowerzystów szybko przemierzających ciągnące się wzdłuż kanałów wąskie ścieżyny i dróżki. Na obrzeżach miasta mogliśmy przyglądać się pasącym na soczysto - zgniłych łąkach, wspaniałym biologicznie, najwyższej, (bo holenderskiej rasy) krowom, jakże innym od ich indyjskich krewnych, które przed kilkoma laty oglądałam w Delhi, malutkich i zabiedzonych krówek, choć posiadających wysoki status metafizyczny jako zwierzęta święte i nietykalne. I widzieliśmy specyficzne niderlandzkie światło, które przyjeżdżając do krainy Vermeera, van Gogha i wielu innych wspaniałych malarzy holenderskich mieliśmy już wcześniej w oku, albowiem jako Europejczycy, choć tylko Europejczycy Środkowo-Wschodni, okryci chwałą dopiero dzięki Kunderze i Krysińskiemu, znaliśmy z nielicznych oryginałów i licznych reprodukcji malarstwo tego kraju. I radowaliśmy się tym światłem, którego danym nam było codziennie przez siedem dni doświadczać i wiatrakami i rowerzystami i krowami; brakowało nam do szczęścia jedynie tulipanów, lecz te nie kwitły, albowiem nie była to już ich pora.
Największą jednak niespodzianką był fakt, że daleko lepiej i dokładniej od nas, Europejczyków Środkowo-Wschodnich i Europejczyków bez jakichkolwiek przydomków, światło i kolory holenderskie mieli w oku Japończycy, którzy dali na kongresie w Leiden prawdziwy koncert wiedzy o Van Goghu w różnych układach i konfiguracjach (Van Gogh w nowoczesnej literaturze japońskiej, Van Gogh i literatura rosyjska, Thedore Duret i Kuroda Jutaro; biografia Van Gogha i jej reperkusje w Azji Wschodniej; literacka podbudowa dojrzałej religijności van Gogha itd. itp. ) składając w ten sposób hołd malarzowi, który stworzył swój własny niepowtarzalny styl, ale w młodości przeszedł kiedyś przez szkołę malarstwa japońskiego i część jego sławy spada na kraj kwitnącej wiśni.
WYBORY, CZYLI O TYM,
JAK ZACHÓD COFA SIĘ DO EXWSCHODU,
KTÓRY TO WSCHÓD TYMCZASEM ZBLIŻYŁ SIĘ DO ZACHODU
Pod koniec kongresu odbyły się tzw. wybory Komitetu Wykonawczego AILC, rekomendowanego przez Komitet Nominacyjny. Wybory te polegały na tym, że na liście obejmującej prezydenta, wiceprezydentów oraz inne ważne persony takie jak np. skarbnicy, widniała na każdym wolnym miejscu jedna tylko kandydatura; w dodatku nie podlegała ona skreśleniu; skreślić można było jedynie 5 członków spośród 25 kandydatów na członków Biura. Listę jedną i drugą ułożył powołany przez ustępujący Zarząd Komitet Nominacyjny powielając w ten sposób swoje preferencje, animozje i sympatie. Dotychczasowy prezydent Stowarzyszenia G. Gillespie w rozmowie ze mną uzasadniał taki tryb postępowania większą wiedzą Komitetu o potrzebach Asocjacji niż ta, którą posiadają jej członkowie-piękna argumentacja, znana nam dobrze z minionego okresu, kiedy to zawsze Komitet (czytaj: Komitet Centralny Partii) wiedział lepiej, czego chcą masy niż one same. W międzyczasie Wschód porzucił takie praktyki, natomiast Zachód, jak widać na przykładzie Asocjacji, zaczął mylić sobie nominacje z głosowaniem. W tym miejscu wypada tylko westchnąć, gdzie są te czasy, gdy na kongresie AILC w Bordeaux w 1970 roku Robert Escarpit wespół ze swymi asystentami obliczał przez pół dnia wyniki autentycznego głosowania, kiedy każdy kto chciał mógł zgłosić do Biura swojego kandydata i jego kandydatura musiała być poddana głosowaniu! Oczywiście, że szansę takiego kandydata zgłoszonego w ostatniej chwili praktycznie były niewielkie, ale fakt, że istniała taka demokratyczna procedura był bardzo podnoszący na duchu, szczególnie dla tych, którzy przybyli do Francji z kraju realnego socjalizmu i po raz pierwszy w życiu widzieli prawdziwie demokratyczne wybory. Od tej pory system wyborczy w AILC był nieustannie udoskonalany, aż wreszcie zanikł pozostawiając tylko pustą znaczeniowo nazwę wybory.
W wyniku nominacji prezydentem AILC został Francuz profesor Jean Bessier - oznacza to, że punkt ciężkości w AILC ze Stanów Zjednoczonych przeniesie się znowu do Francji, a język francuski coraz bardziej wypierany w AILC przez angielski zyska na znaczeniu. Natomiast w wyniku głosowania z ograniczonym polem manewru w skład Komitetu ze strony polskiej weszła profesor Maria Korytowska z Uniwersytetu Jagiellońskiego, z czego możemy się tylko cieszyć.
Nie mam nic osobiście przeciw tym konkretnym powołaniom na funkcje kierownicze w AILC; na panią Korytowską głosowałam skreślając w zamian kilku przebywających na Zachodzie Azjatów (Azjatów z Azji na liście wyborczej nie zauważyłam; ) niepokojem napełnia mnie jednak gwałcenie zasad demokratycznych argumentowane nie tylko niekompetencją szeregowych członków Stowarzyszenia ale również jego liczebnością. Jest to argument szczególnie niebezpieczny w świetle faktu, że większość organizacji i instytucji naukowych na świecie się bardzo rozrasta. Zjawisko to wiąże się to z ogólnym zwiększeniem populacji na naszej planecie i wzrostem wykształcenia znacznej jego części. Czyżby więc z tego powodu należało wprowadzić oświeconą dyktaturę?
NASTĘPNY KONGRES AILC ZA TRZY LATA
W POŁUDNIOWEJ
AFRYCE!
Zobaczymy, co nam pokaże nam jeszcze kraj byłego apartheidu! Nie wykluczone, że w ramach ekspiacji - demokrację. Na razie cieszymy się na rok 2000 i projektowany kongres w Pretorii, popierany oficjalnym listem prezydenta Mandeli. Tematem głównym kongresu w Pretorii mają być Zmiany i transgresje w dobie wielokulturowości z akcentem położonym na Innego, Cudzoziemca, Obcego, Subalternatywnego etc.
Cieszymy się na wyjazd do Południowej Afryki, odważnie stąpimy do piekieł wiedzy o kolonizacji, do Conradowskiego Jądra Ciemności. Może uda nam się jeszcze przy tej okazji zobaczyć wielkie zwierzęta Czarnej Afryki zanim zostaną całkowicie zgładzone z powierzchni Ziemi.
W artykule wykorzystano materiał ilustracyjny z książki
Karela
Čapka zatytułowanej "Obrázky z Hollandska".