ZA DWA LATA KONIEC ŚWIATA

Kiedy jak zwykle rano na wpółprzytomny, po omacku włączyłem radio, to nim odzyskałem słuch i wzrok na poziomie, który gwarantuje, że nie rozbiję sobie łba o drzwi od łazienki, zdążyłem usłyszeć końcówkę radiowego przeglądu prasy, a w zasadzie jego dramatyczny finał: "... a więc w 2000 roku prawdziwy koniec świata". W pierwszej chwili pomyślałem nawet, czy to nie jest wystarczający powód, by wrócić do łóżka? Nauczony jednak doświadczeniem wiem, że nim odpowiednie rozporządzenie z ministerstwa dotrze na uczelnię, to i tak okaże się, że koniec świata miał miejsce już pół roku temu, albo że dotyczył wyłącznie pracowników dydaktycznych, lub że z braku odpowiednich funduszy zostaje przesunięty na pierwszy kwartał 2002 roku.

W gruncie rzeczy zrobiłem dobrze. Jadąc bowiem do pracy autobusem i czytając przez ramię jednego z pasażerów "Rzeczpospolitą" dowiedziałem się, że faktycznie, dla naszej gospodarki rok 2000 może okazać się niezwykle dramatyczny. Chwieje się, o zgrozo, fundament naszego budżetu - przemysł spirytusowy. Drastycznie (choć na ulicach tego nie widać) spada spożycie alkoholu w przeliczeniu na czyściutki spirytus. Ze 180 mln litrów w 85 roku już teraz zeszliśmy do jedynie 100 mln litrów; Polacy przestają pić !! No czy to nie prawdziwy koniec świata ? ! Jak wynika z obecnych analiz; przyszłość naszego kraju spoczywać będzie jedynie w rękach - a w zasadzie gardłach - kierowców i małolatów do lat 16, jako jedynych pijących w Polsce. O nie !!! Zawołałem i na fali patriotycznego uniesienia zamiast do pracy pobiegłem do najbliższych delikatesów. Przez głowę zaś przelatywały mi różne wzniosłe, podnoszące na duchu cytaty: "Samodzielny Referencie Parzniewski larum grają ! Ojczyzna w potrzebie ! A ty nic ? !

Pragnę jednak wszystkich uspokoić. Nim doszło do złamania przeze mnie w sposób rażący dyscypliny pracy, spojrzałem na leżącą w sklepie "Gazetę Wyborczą" i wszystko stało się jasne. Koniec świata owszem będzie, ale za sprawą dwóch zer. O dziwo nie chodziło wcale o skandaliczny stan naszych toalet, z którym to problemem żaden urząd od czasów Sławoja-Składkowskiego nie może się uporać, choć faktycznie (tu przepraszam za mało eleganckie określenie) szambo szykuje się niesamowite. A to za sprawą komputerów.

Piszę to dla ludzi inteligentnych, więc nie ma potrzeby szczegółowego wyjaśniania istoty problemu. Wiadomo, że większość komputerów pierwszego dnia roku 2000 zwariuje rejestrując datę 00/01/01. Za wyjątkiem tych, którzy wysiądą już wcześniej, czyli 21 sierpnia 99 i 9 września 99.

Doceniam dramaturgię sądnego dnia 1 stycznia 00, ale mimo wszystko nie mogę pozbyć się uczucia złośliwej satysfakcji, będącej udziałem tych wszystkich, którzy do pisania używają pióra, do rysowania - ołówka, do komponowania fortepianu, a do psucia wzroku - książki. I choć wiem, że niedługo będą nas obwozić po wsiach i miasteczkach w towarzystwie kości mamuta, skorup znalezionych pod Biskupinem i pierwszych płyt analogowych Czesława Niemena to ja tej przyjemności sobie nie odmówię by dnia 00/01/01 z fałszywym współczuciem nie zapytać: A cóż to ? Popsuły się komputerki ? No co za przykrość.

Słucham wywiadu, którego dla Radia Katowice udzielił prof. Jan Malicki. Profesor wspaniały człowiek, humanista czystej wody z dziecięcym niemal entuzjazmem opowiada o komputerowych cudach, którymi naszpikowana jest nowa Biblioteka Śląska. Podzielam radość profesora. Nie mogę jednak opędzić się od natrętnej myśli: Czy pokolenie choćby mojej córki, dla której już nawet maszyna do pisania jest urządzeniem równie archaicznym jak niegdysiejsza pralka Frania z wyżymaczką doceni mrówczą pracę rodu Estreicherów czy zbędzie ich wysiłek pełnym politowania uśmiechem dla przedkomputerowej "ręcznej" roboty ?

Oglądam film, gdzie aktor zmienia się w bezkształtną masę płynnego metalu i myślę jak to dobrze, że Hitchcock nie doczekał czasów, gdy na ekranie zamiast jego ptaków straszą pterodaktyle.

Czy wreszcie, patrząc na mecz będę mógł jeszcze z emocji obgryzać pieniądze czy też jak w przypadku pojedynku Gołota - Whiterspoon czekać na potwierdzenie wcześniej wytypowanego przez komputery zwycięzcę ?

Takie to niewesołe myśli mnie nachodzą gdy czekam, by jak bohater filmu Cacoyannisa "Grek Zorba" móc sobie krzyknąć: "Jaka piękna katastrofa !".

Nie wiem jednak czy będę miał taką szansę. Kiedy niczym Judasz z obłudną troską wypytywałem o skutki roku 2000 dla naszego uniwersytetu - licząc po cichu na to, że komputer wariując naliczy mi jakąś dyrektorską pensję - od jednego ze specjalistów informatyków, Andrzeja Koziary, usłyszałem: "Mnie to nie grozi. Ja mam na to sposób". No i proszę. To przez jednego Koziarę trzeba odwołać cały koniec świata. A tak się ładnie zapowiadało.