Mam w głowie obraz Antarktydy. To był przełom 1998 i 1999 roku. Płynęliśmy żaglowcem dookoła Ameryki Południowej i na Antarktydzie spędziliśmy 3 doby. Znajduje się tam baza naukowa PAN i zdarza się, że ludzie podpisują kontrakty na 12 miesięcy! Zastanawialiśmy się, jakim wariatem trzeba być, żeby się zdecydować na coś takiego. Żyją w skrajnie nieprzyjaznym środowisku, ale… funkcjonują całkiem nieźle. Oni też się dziwili. Pytali z niedowierzaniem, jak można takim małym stateczkiem wybrać się na skraj świata? Dla nich to też było wariactwo. Patrzyliśmy, jak wariat na wariata, więc dogadaliśmy się bardzo szybko. Po trzech dobach wiedziałem, że spotkałem normalnych, wartościowych ludzi. I wcale im się nie dziwię. To magiczne miejsce, zupełnie inaczej skonstruowane cywilizacyjnie, nie sposób zresztą opisać go słowami. Wypływając z Antarktydy, czułem, że muszę tam wrócić.
Studiowałem w Sosnowcu na Wydziale Techniki. Zakład Elektroniki znajdował się w „Żylecie”, natomiast przy ul. Staszica mieliśmy dziekanat, to był główny budynek wydziału. Zajęcia odbywały się też naprzeciwko Pomnika Czynu Rewolucyjnego, stał tam taki budyneczek w ciągu kamienic, nierzucający się zupełnie w oczy. Do tego inne miejsca, także w Katowicach. Towarzysko mówiono więc o nas: „wydział turystyki”. Z drugiej strony krążyła obiegowa opinia, że jest raczej „luźno”. Było to jedno z haseł, które przekonało mnie do studiowania na tym wydziale. Już wtedy miałem parę innych pomysłów na życie. W czasie studiów jednak, w drugiej połowie lat 80., wprowadzono na wydziale wiele zmian. Zaproszono, między innymi, kilku ciekawych naukowców z różnych regionów świata, z USA czy z Japonii. Przyjeżdżali do nas, do Sosnowca, prowadzili zajęcia bez podręczników, zakładając, że mamy dostęp do książek wydanych przez nich np. w University of Wiskonsin. Trzeba więc było pilnie słuchać i notować. W związku z tym opinia o nas pozostała, tymczasem w praktyce trzeba było ciężko pracować, by zrealizować cały program. Ze stu osób, z którymi zaczynałem naukę, czternaścioro ukończyło studia. Ja, ze względu na żeglowanie, studiowałem dość dogłębnie, w sumie siedem lat.
Codziennie dojeżdżałem z Tychów, ale to był jeden z najlepszych okresów w życiu, jeśli chodzi o planowanie dnia. Miałem czas na wszystko: prowadziłem harcerską drużynę wodną w Tychach, studiowałem, byłem zastępcą komandora uniwersyteckiej sekcji żeglarskiej, śpiewałem w zespole szantowym Tonam i Synowie, byłem radnym miejskim w Tychach, zresztą najmłodszym w historii miasta, do tego miałem jeszcze życie prywatne. A studenckie? Jak w żydowskim dowcipie: jeśli ktoś nie ma czasu, to powinien dołożyć sobie ze dwa zajęcia, potem z nich zrezygnować, i wtedy się okaże, że znalazł czas na wszystko.
Ze względu na żeglowanie, wziąłem urlop dziekański. Wtedy półtora miesiąca spędzonego na morzu, to było coś nieprawdopodobnego. Potem jeszcze intensywny miesiąc z zespołem, koncerty we Francji, USA, Kanadzie, Holandii… Wrażenia były tak silne i tak inne od szarego życia studenckiego, że myśl o powrocie do egzaminów, zajęć, do tego, co mnie już nie pasjonowało, zniechęcała. Dzięki temu stałem się rozpoznawalnym studentem dla dziekana wydziału, nie dlatego, żebym był świetnym naukowcem, na to brakło już czasu, ale ze względu na częstotliwość spotkań. Pamiętam jego słowa: panie Plewnia, pan powinien studiować samorządowość albo harcerstwo, ale to już nie na naszym wydziale. Tymczasem wybrałem specjalność elektryczną, która, zdaniem dziekana, była najbardziej wymagająca. Miałem bardzo dobrego promotora, profesora Zygmunta Wróbla. Pisałem pracę na temat automatyzacji górnictwa i dowiedziałem się później, że promotor korzystał z mojej pracy podczas wykładów i zajęć. Była to bardzo przyjemna wiadomość. Miałem poczucie, że mój wysiłek nie poszedł na marne.
Obraz Antarktydy co jakiś czas powracał. Trzy lata temu dostałem propozycję prowadzenia rejsu na Spitsbergen, drugi koniec świata. Nie wahałem się. Dołączyła do nas także moja żona, a po wyprawie przygotowaliśmy wystawę zdjęć jej autorstwa i kilka spotkań. Jestem zawodowym żeglarzem. Przez pół roku nie ma mnie w domu, pół roku jestem, dlatego tak ważne jest dla mnie wsparcie i akceptacja mojej żony, Alicji. Są też inne, trudne strony tego zawodu. Kiedy przepływaliśmy Atlantyk, spędziliśmy na morzu bez przerwy 28 dni. Do bujania człowiek się bardzo szybko przyzwyczaja, to kwestia doby, czasem dwóch. A potem schodzi na ląd i… dalej go buja. Bardziej przeszkadza mi poruszanie się po stałym lądzie. Nacisk stopy jest podświadomie większy, organizm, po prostu, odzwyczaja się od chodzenia.
Przestać żeglować? To przestać żyć!