Lektury

Od czasu do czasu trzeba przeczytać książkę. Dzisiaj to brzmi jak ekstrawagancja, jeśli przeciętny Polak czyta rocznie 0,4 książki, chodzi do opery raz na sto trzydzieści lat i konsumuje inne dobra kulturalne z podobną częstotliwością. Ponadto zamiast książki można dziś przewracać (?) kartki e-booka, albo słuchać audiobooka, czy wreszcie obejrzeć film na podstawie (to zresztą było popularne również w minionej epoce, choć ostatnio rozwinęło się kolosalnie. Czytałem niedawno – w gazecie, jakże by inaczej, choć mogłem i w Internecie, albo w jednym z serwisów dostarczanych przez operatorów sieci komórkowych, albo jeszcze w inny sposób – rozmowę z pewnym autorem książki, na podstawie której nakręcono film. Otóż on się dystansował od realizacji ekranowej, chociaż oczywiście było mu przyjemnie, że został dostrzeżony przez ludzi z branży jako autor scenariusza. No, może nie całkiem autor, ale pomysłodawca. A w każdym razie inspirator. Na podstawie tej inspiracji reżyser stworzył własne dzieło, w którym mało co przypomina literacki oryginał.).

Wracając jednak do naszych baranów, zastanówmy się, jaką książkę trzeba przeczytać. Dzisiaj sytuacja jest diametralnie inna od znanej nam jeszcze przed parunastu laty, kiedy to książki „zdobywało się” spod lady. Dziś wiele jest księgarń w realu, jeszcze więcej wirtualnych i właściwie istnieje tylko kłopot z zakupem odpowiedniej pozycji. Klient wchodzi do takiej świątyni literatury i już odczuwa zawrót głowy, ponieważ na półkach stoją tysiące pozycji, każda wabi oko, jak nie tytułem, to kolorową okładką. A obok – setki przewodników i map. A dalej – kilometry filmów, kilogramy płyt, czekoladki, maskotki, gadżety – istny galimatias. I zachowaj tu, czytelniku, chłodny umysł. Jeśli nie jest to niemożliwe, to w każdym razie bardzo trudne. Jak dokonać wyboru spośród tylu kuszących propozycji? Nic dziwnego, że zazwyczaj, na odczepnego, kupuje się jakąś zabawkę albo widokówkę, z którą później nie wiemy co zrobić.

Istnieją wszelako podpowiedzi. Otóż na półkach szczerzą się do czytelnika rzędy bestsellerów, uśmiechają się czerwone usta liczb oznaczających miejsce w rankingu najbardziej poczytnych książek w tym tygodniu. Innymi słowy, skłaniają czytelnika do zakupu tego, co przed nim wybrali inni czytelnicy. Dlaczego to zrobili? Może skądś znali daną książkę? Może ich urzekła notka o autorce? (Nawiasem mówiąc, dzisiejsza księgarnia jest miejscem, w którym parytet już zapanował – panie literatki występują co najmniej z taką samą częstotliwością, jak panowie). Jakkolwiek by było, kolejni czytelnicy powiększają jedynie grono nabywców i powodują awans na liście bestsellerów. I tak się to kręci.

Jak sądzę, na uczelni nie powinniśmy być zdumieni czy zaskoczeni takim obrotem sprawy. To wszak impact factor i jego mooc, odczuwana na własnej skórze. Czyż nie o to chodzi we wskaźnikach? Czyż to nie ten sam fetysz, który powoduje ważność jednych czasopism, a upadek innych? Karuzela kręci się, w następnym tygodniu być może punkty ulegną zmianie, być może czasopisma osiągną „Himalaje” notowań, a może stoczą się w przepaść, z której bardzo trudno się będzie wydobyć.

Cały ten zgiełk zagłusza jednak sens czytelnictwa, przeżywanie lektury, doznawanie wrażeń estetycznych, smakowanie słów. Przyniesiemy bestseller z księgarni, pooglądamy go przez chwilę i… odstawimy na półkę, gdzie będzie się kurzył. A dołem puścimy „tygrysy”.