Nie zamierzam zabierać głosu w debacie na temat nowej książki Tomasza Grossa, a to z trzech powodów. Po pierwsze: i tak moja opinia nikogo nie obchodzi. Po drugie: to nie jest dobry pomysł na lekką, żartobliwą formę publicystyczną (jaką jest ponoć felieton). Po trzecie: książki Grossa nie czytałem. Akurat ten ostatni powód jest najmniej ważny. Założę się, że co najmniej połowa przyszłych dyskutantów tej już dziś kontrowersyjnej nowości nie przeczyta. Jean-Claude Carrière w książkowej rozmowie z Umberto Eco (Nie myśl, że książki znikną) widzi nawet zalety takiej metody: „Kiedy przeczytamy lub obejrzymy film, musimy bronić swojego zdania, natomiast jeśli nic na ten temat nie wiemy, opierać się będziemy na wielu różnorodnych opiniach innych osób, wyodrębniając najbardziej trafne argumenty, walcząc zarazem z wrodzonym lenistwem, a nawet z własnym zdaniem, które niekoniecznie musi być słuszne…”. Jeśli nieznajomość przedmiotu dyskusji może przynieść tak twórcze efekty, to co dopiero mówić o polemice na temat książki, która w ogóle nie powstała? Nie wiem jak historia literatury, ale ja znam taki przypadek. Przed laty, czytałem gdzieś (Gdzie? Nie pytajcie o to człowieka, który trzy razy dziennie zerka na swój identyfikator, i za każdym razem z niemałym mozołem i ze zdziwieniem sylabizuje swoje nazwisko) wspomnienie o Stanisławie Dygacie. Spotkania autorskie, w jakich pisarz uczestniczył, kończyły się podobno odczytaniem fragmentu nowej powieści, nad którą akurat pracował. Musiała to być niezła przynęta, bo słuchacze gęby mieli z wrażenia rozdziawione niczym pasażerowie PKP na wieść o punktualnym przyjeździe dalekobieżnego pociągu w sezonie zimowym. Niestety, przyjaciele pisarza zgodnie twierdzili, że książka ta nie dość, że nigdy nie powstała – to na dodatek nigdy powstać nie miała. Dygat przygotował sobie „na wabia” kawałek literackiego mięcha i mamił nim niedoszłych czytelników. Czy tak było naprawdę? Nie wiadomo i pewnie nigdy byśmy się nie dowiedzieli, gdyby nie Wasz skromny skryba, który niczym Brückner wyłuskujący z oprawy Dziejów Apostolskich paski z Kazaniami świętokrzyskimi nie wyłuskał z „Wysokich obcasów” (8.11.2010) takiego oto tekstu: „…na biurku leżał stosik kartek. – Przepraszam, czy mogłabym zerknąć? – spytałam. – Oczywiście. Było tego chyba pięć stron. – Czy to jest coś, co teraz piszesz? – Tak, te pięć kartek przerabiałem już na różne sposoby. Raz mi się wydaje, że to dobre, raz że nie. Przeczytałam ten tekst i wskazałam Dygatowi akapit, który mi nie pasował. – Przepraszam, ale ja bym go wyrzuciła, a co do pozostałych, to zmieniłabym kolejność. Zaczęłabym od innego, który bardziej zaciekawia”. Któraż to dama polskiej literatury zdobyła się na taką straceńczą i samozwańczą korektę? Ano właśnie – Urszula Sipińska! Ona to wspominając swoje spotkania z Dygatem, ujawniła ten nieznany historykom literatury epizod. Jak zareagował Dygat? „…powiedział mi na to z półuśmiechem: - Słuchaj może ty byś zaczęła pisać książki?”. Ja na takie dictum spopielałbym ze wstydu niczym ów stosik przy 451 stopniach Fahrenheita, ale nie Sipińska. – „Pomyślałam, że jaja sobie ze mnie robi”. I co? I zaczęła pisać książki. Nigdy nie ośmieliłbym się „robić sobie jaj” z pani Sipińskiej, ale myślę, że ten „stosik kartek” to była właśnie ta niedokończona powieść Dygata. Skończyć już jej nie mógł. Spodziewał się pewnie, co powiedzieliby zawistni koledzy: - Dobrze Stachu, że ci Sipa to napisała, bo sam byś chyba nie dał rady.
Smętnie patrzę na ten jednokartkowy felieton i próżno nasłuchuję dzwonka do drzwi. A nie trzeba było, durniu, zacząć pisać czterdzieści lat temu, kiedy to Sipińska była w dobrej twórczej formie? A zresztą, wtedy to mogłaby przyjść i całkiem bez formy.